- Dalej od brzegu! Wątpię by mnie słyszał, huk wody był ogromny, poza
tym, sam też nie do końca odbierałem dźwięki poprawnie. Mimo mocno przylegającego
kasku, woda jakoś dostała się do uszu i nie chciała stamtąd wypłynąć.
Pędziliśmy w dół rzeki. Najgorsze było to, że nie mogłem znaleźć żadnego
miejsca na przerwę. Bezustannie wypatrywałem jakiegoś głazu, albo raczej skały,
za którą utworzyłaby się cofka. W głowie miałem wszystkie rysunki nurtu
rzecznego i zasady spływania górskiej rzeki, w pamięci przewijały się ćwiczenia
na torze na Dunajcu. Nic mi po tym. San wezbrał tak mocno, że zwały wody równo
wypełniły całe łożysko. Zdałem sobie sprawę, że tym razem rzuciliśmy sobie duże
wyzwanie.
Tato cały czas trzymał się stanowczo zbyt blisko brzegu.
Rzeka rozlała, to co teraz było brzegiem, kiedyś leżało z dala od wody. Bałem
się, że w nurcie będą przewrócone drzewa. Były. Dodatkowo woda była tam
bardziej nieprzewidywalna, płynęła wolniej, to fakt, ale często tworzyły się
dodatkowe fale po odbiciu od brzegu i nieregularnych przeszkód na dnie.
Przewrotka w takiej sytuacji mogła być bardzo niebezpieczna. Dużo lepiej było
trzymać się głównego nurtu, mając przynajmniej pewność, że nie wpakuje się w
żadne podmyte drzewo.
Przebiłem się przez kolejną falę. Ciężko samemu mi w to
teraz uwierzyć, ale na ułamki sekund znajdowałem się cały pod wodą. Momentami
rzeka, jakby uspokajała się trochę, zwalniała. Dwa razy udało nam się nawet do
siebie podpłynąć i chwilę porozmawiać. Zdecydowaliśmy, że w pierwszym dogodnym
miejscu lądujemy by zastanowić się co dalej.
Niestety, nie mogliśmy trafić na takie miejsce. Przestaliśmy
oddalać się aż tak i trzymaliśmy bliżej siebie. Płynąłem pierwszy…
Na górski odcinek Sanu wybieraliśmy się od 2 lat. Chcieliśmy
przepłynąć odcinek od miejsca, w którym Wołosaty wpada do Sanu, aż do Rajskich,
czyli początku jez. Solińskiego. Łącznie jakieś 30 km. Pierwszego roku pomysł
upadł, kolejnego, mimo pomyślnych odczytów z wodowskazów, przywitała nas woda
do kostek i skończyło się na kilkugodzinnym przybrzeżnym taplaniu po Solinie.
Swoją drogą byłem zachwycony widokami jakich uświadczyłem i z chęcią
powłóczyłbym się jeszcze po solińskich zatoczkach, jednak te wypady miały inny
cel. W końcu, dostaliśmy cynk, że „idzie duża woda”, więc błyskawicznie podjęliśmy
decyzję o wyjeździe i niedługo po tym tłukliśmy się przez całą Polskę w
Bieszczady. Rankiem 18 kwietnia byliśmy gotowi do wodowania. Przed nami była
rzeka, z rzeczywiście dużą wodą - bardzo
dużą, co trochę nas zaniepokoiło, ale nie odwiodło od realizacji pomysłu.
Wystarczy spojrzeć na mapę i zobaczyć, jak pięknie San wije się wśród
zalesionych gór. Spływ tym odcinkiem musi być rewelacyjny. Zeszliśmy na wodę.
Płynąłem pierwszy. Tato trzymał się kilkanaście-kilkadziesiąt
metrów za mną, ale na tyle blisko, że mogliśmy się komunikować. Co rusz
słyszałem jak słownie siłuje się z miotającymi nim falami, sam też dawałem
upust emocjom. Nurt znów przyśpieszył. Przy niższym stanie wody byłoby tu
pewnie fajne bystrze, teraz jednak nie zabawa była w głowie. Płynięcie bliżej
brzegu, faktycznie okazało się trudniejsze. Co chwile, nie wiadomo skąd,
pojawiała się boczna fala wściekle uderzająca w burtę. Do ciągłego widoku
góra-dół-góra-dół dołączyło jeszcze rzucanie na boki. To nie wróżyło nic
dobrego. Nagle usłyszałem krótki krzyk. Obróciłem szybko głowę by zdążyć tylko
zobaczyć jak dziób kajaka Taty wystrzeliwuje pionowo w powietrze, zobaczyłem
jeszcze spód kajaka i poczułem potężne szarpnięcie. - O nie, ja ci się nie dam-
pomyślałem i mocniej zaparłem nogi w kokpicie. Uda wbiły się w wewnętrzną
stronę burt. Woda uderzyła ponownie. Przygotowany, zbalansowałem przechył
ciałem. Wiedziałem, że Tato zaliczył kabinę i musiałem sprawdzić, co się z nim
dzieje. Pociągnąłem z całej siły „prawą” i od razu po tym, „lewą” w tył. Przez
krótki moment byłem bokiem do nurtu i prawie leżałem na wodzie by nie dać się
przewrócić. Po chwili woda sama odwróciła kajak dziobem pod prąd. Zobaczyłem,
że Tato unosi się na wodzie trzymając kajak, więc było ok., opodal przepłynęła
rzutka, która wypadła mu z kokpitu. Nie sięgnąłem jej i nurt zabrał ją dalej.
Płynąłem pod prąd by maksymalnie zmniejszyć dzielącą nas odległość. Osiągnąłem
jedynie tyle, że wolniej mnie znosiło. Woda niosła też wiosło, które
najwidoczniej Tato wypuścił. Widziałem, że próbuje jakoś się zatrzymać i wyjść
na brzeg. Krzyknąłem by nie puszczał kajaka, ale wątpię by mnie usłyszał. Sam
dobrze wiedział co robić. Wyłowienia wiosła o mały włos nie przypłaciłem własną
kabiną. Najpierw rzuciłem je na kokpit, ale manewrowanie w ten sposób było
znacznie utrudnione. Chwyciłem więc dwa wiosła na raz, co okazało się jeszcze
mniej wygodne, ale pozwoliło na jakieś tam wiosłowanie. Ustawiłem kajak dziobem
do brzegu, tak aby woda sama mnie do niego zbliżała. Dodatkowe wiosło
przeszkadzało, traciłem sterowność. Rzuciłem je w stronę brzegu, jak doleci i się
utrzyma to dobrze, jak nie, to trudno. Doleciało, ale zrobienie zamachu
spowodowało, że przechyliłem się nie w tę stronę co trzeba i lustro wody zbliżyło
się z dużą prędkością. Udało mi się z tego wybrnąć. Mając swobodę ruchów
popędziłem w do brzegu. Woda zniosła mnie za łuk i straciłem Tatę z oczu.
Jeszcze nigdy tak szybko nie wysiadałem z kajaka, jak wtedy. Nie czekałem, aż
się zatrzyma, po prostu będąc przy brzegu wyskoczyłem prosto na skały, za
uchwyt na dziobie wciągnąłem kajak na ląd, chwyciłem swoją rzutkę i pognałem w
górę rzeki. Na szczęście Tato, był już prawie na brzegu. Siedział na kamieniach
w jakiejś płyciźnie trzymając zalany wodą kajak. Miał konkretnie poobijane i
pocięte nogi. Krew kapała na kamienie, ale zimna woda spowolniła krwawienie.
Pomogłem Tacie wyciągnąć kajak i wyjść z wody. Siedliśmy na ziemi by złapać
oddech i uspokoić nerwy.
Po opatrzeniu ran, skompletowaniu sprzętu i przebraniu się w
suche rzeczy, postanowiliśmy przerwać spływ. Okazało się, że czeka nas marsz z
obciążeniem. Z mapy wynikało, że nad nami była droga, skąd mógłby nas odebrać samochód, więc najpierw przez gąszcz, a potem
polanę wtarabaniliśmy się na górę ciągnąc za sobą kajaki, co zajęło nam parę
ładnych minut. Po ustaleniu dokładniejszej lokalizacji, zadzwoniliśmy po
transport. Oczekiwanie nie dłużyło się. Podziwiając widoki piliśmy herbatę i
jedliśmy kanapki oraz wprawiliśmy w osłupienie Jegomościa, który wyszedł
nieoczekiwanie z lasu
- O ku%@, jak długo żyję to kajaków tu nie widziałem.
Skąd żeście się tu wzięli?
- Z wody! – śmiejąc się, odpowiedzieliśmy jak
zawsze.
Od tego czasu minęło, już ładnych parę lat i sporo wody
upłynęło. W wiosłach też mam już więcej kilometrów, jednak na górski San nie
wybrałem się ponownie, chociaż kto wie, może jeszcze odbije od brzegu tam gdzie
Wołosaty wpada do Sanu.
A nazajutrz, widziałem niedźwiedzia. Ale o tym, innym razem.
Czekając na transport. Gdzieś tam w dole był ledwie słyszalny San. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz