wtorek, 11 marca 2014

Uderzenie fali

Uderzenie fali odebrało oddech. Mętna brązowawa woda przesłoniła na moment świat i wdarła się przez usta i nos. Instynktownie wyplułem wszystko i mocniej ścisnąłem wiosło, dziób gwałtownie uniósł się ku niebu by po chwili wbić się w kolejną ścianę wody. Gdzieś z tyłu, za mną, wezbrane wody Sanu podobnie rzucały kajakiem mojego Taty. Obejrzałem się przez prawe ramię i krzyknąłem
- Dalej od brzegu! Wątpię by mnie słyszał, huk wody był ogromny, poza tym, sam też nie do końca odbierałem dźwięki poprawnie. Mimo mocno przylegającego kasku, woda jakoś dostała się do uszu i nie chciała stamtąd wypłynąć. Pędziliśmy w dół rzeki. Najgorsze było to, że nie mogłem znaleźć żadnego miejsca na przerwę. Bezustannie wypatrywałem jakiegoś głazu, albo raczej skały, za którą utworzyłaby się cofka. W głowie miałem wszystkie rysunki nurtu rzecznego i zasady spływania górskiej rzeki, w pamięci przewijały się ćwiczenia na torze na Dunajcu. Nic mi po tym. San wezbrał tak mocno, że zwały wody równo wypełniły całe łożysko. Zdałem sobie sprawę, że tym razem rzuciliśmy sobie duże wyzwanie.

Tato cały czas trzymał się stanowczo zbyt blisko brzegu. Rzeka rozlała, to co teraz było brzegiem, kiedyś leżało z dala od wody. Bałem się, że w nurcie będą przewrócone drzewa. Były. Dodatkowo woda była tam bardziej nieprzewidywalna, płynęła wolniej, to fakt, ale często tworzyły się dodatkowe fale po odbiciu od brzegu i nieregularnych przeszkód na dnie. Przewrotka w takiej sytuacji mogła być bardzo niebezpieczna. Dużo lepiej było trzymać się głównego nurtu, mając przynajmniej pewność, że nie wpakuje się w żadne podmyte drzewo.

Przebiłem się przez kolejną falę. Ciężko samemu mi w to teraz uwierzyć, ale na ułamki sekund znajdowałem się cały pod wodą. Momentami rzeka, jakby uspokajała się trochę, zwalniała. Dwa razy udało nam się nawet do siebie podpłynąć i chwilę porozmawiać. Zdecydowaliśmy, że w pierwszym dogodnym miejscu lądujemy by zastanowić się co dalej.
Niestety, nie mogliśmy trafić na takie miejsce. Przestaliśmy oddalać się aż tak i trzymaliśmy bliżej siebie. Płynąłem pierwszy…

Na górski odcinek Sanu wybieraliśmy się od 2 lat. Chcieliśmy przepłynąć odcinek od miejsca, w którym Wołosaty wpada do Sanu, aż do Rajskich, czyli początku jez. Solińskiego. Łącznie jakieś 30 km. Pierwszego roku pomysł upadł, kolejnego, mimo pomyślnych odczytów z wodowskazów, przywitała nas woda do kostek i skończyło się na kilkugodzinnym przybrzeżnym taplaniu po Solinie. Swoją drogą byłem zachwycony widokami jakich uświadczyłem i z chęcią powłóczyłbym się jeszcze po solińskich zatoczkach, jednak te wypady miały inny cel. W końcu, dostaliśmy cynk, że „idzie duża woda”, więc błyskawicznie podjęliśmy decyzję o wyjeździe i niedługo po tym tłukliśmy się przez całą Polskę w Bieszczady. Rankiem 18 kwietnia byliśmy gotowi do wodowania. Przed nami była rzeka, z rzeczywiście dużą wodą -  bardzo dużą, co trochę nas zaniepokoiło, ale nie odwiodło od realizacji pomysłu. Wystarczy spojrzeć na mapę i zobaczyć, jak pięknie San wije się wśród zalesionych gór. Spływ tym odcinkiem musi być rewelacyjny. Zeszliśmy na wodę.

Płynąłem pierwszy. Tato trzymał się kilkanaście-kilkadziesiąt metrów za mną, ale na tyle blisko, że mogliśmy się komunikować. Co rusz słyszałem jak słownie siłuje się z miotającymi nim falami, sam też dawałem upust emocjom. Nurt znów przyśpieszył. Przy niższym stanie wody byłoby tu pewnie fajne bystrze, teraz jednak nie zabawa była w głowie. Płynięcie bliżej brzegu, faktycznie okazało się trudniejsze. Co chwile, nie wiadomo skąd, pojawiała się boczna fala wściekle uderzająca w burtę. Do ciągłego widoku góra-dół-góra-dół dołączyło jeszcze rzucanie na boki. To nie wróżyło nic dobrego. Nagle usłyszałem krótki krzyk. Obróciłem szybko głowę by zdążyć tylko zobaczyć jak dziób kajaka Taty wystrzeliwuje pionowo w powietrze, zobaczyłem jeszcze spód kajaka i poczułem potężne szarpnięcie. - O nie, ja ci się nie dam- pomyślałem i mocniej zaparłem nogi w kokpicie. Uda wbiły się w wewnętrzną stronę burt. Woda uderzyła ponownie. Przygotowany, zbalansowałem przechył ciałem. Wiedziałem, że Tato zaliczył kabinę i musiałem sprawdzić, co się z nim dzieje. Pociągnąłem z całej siły „prawą” i od razu po tym, „lewą” w tył. Przez krótki moment byłem bokiem do nurtu i prawie leżałem na wodzie by nie dać się przewrócić. Po chwili woda sama odwróciła kajak dziobem pod prąd. Zobaczyłem, że Tato unosi się na wodzie trzymając kajak, więc było ok., opodal przepłynęła rzutka, która wypadła mu z kokpitu. Nie sięgnąłem jej i nurt zabrał ją dalej. Płynąłem pod prąd by maksymalnie zmniejszyć dzielącą nas odległość. Osiągnąłem jedynie tyle, że wolniej mnie znosiło. Woda niosła też wiosło, które najwidoczniej Tato wypuścił. Widziałem, że próbuje jakoś się zatrzymać i wyjść na brzeg. Krzyknąłem by nie puszczał kajaka, ale wątpię by mnie usłyszał. Sam dobrze wiedział co robić. Wyłowienia wiosła o mały włos nie przypłaciłem własną kabiną. Najpierw rzuciłem je na kokpit, ale manewrowanie w ten sposób było znacznie utrudnione. Chwyciłem więc dwa wiosła na raz, co okazało się jeszcze mniej wygodne, ale pozwoliło na jakieś tam wiosłowanie. Ustawiłem kajak dziobem do brzegu, tak aby woda sama mnie do niego zbliżała. Dodatkowe wiosło przeszkadzało, traciłem sterowność. Rzuciłem je w stronę brzegu, jak doleci i się utrzyma to dobrze, jak nie, to trudno. Doleciało, ale zrobienie zamachu spowodowało, że przechyliłem się nie w tę stronę co trzeba i lustro wody zbliżyło się z dużą prędkością. Udało mi się z tego wybrnąć. Mając swobodę ruchów popędziłem w do brzegu. Woda zniosła mnie za łuk i straciłem Tatę z oczu. Jeszcze nigdy tak szybko nie wysiadałem z kajaka, jak wtedy. Nie czekałem, aż się zatrzyma, po prostu będąc przy brzegu wyskoczyłem prosto na skały, za uchwyt na dziobie wciągnąłem kajak na ląd, chwyciłem swoją rzutkę i pognałem w górę rzeki. Na szczęście Tato, był już prawie na brzegu. Siedział na kamieniach w jakiejś płyciźnie trzymając zalany wodą kajak. Miał konkretnie poobijane i pocięte nogi. Krew kapała na kamienie, ale zimna woda spowolniła krwawienie. Pomogłem Tacie wyciągnąć kajak i wyjść z wody. Siedliśmy na ziemi by złapać oddech i uspokoić nerwy.
Po opatrzeniu ran, skompletowaniu sprzętu i przebraniu się w suche rzeczy, postanowiliśmy przerwać spływ. Okazało się, że czeka nas marsz z obciążeniem. Z mapy wynikało, że nad nami była droga, skąd mógłby nas odebrać  samochód, więc najpierw przez gąszcz, a potem polanę wtarabaniliśmy się na górę ciągnąc za sobą kajaki, co zajęło nam parę ładnych minut. Po ustaleniu dokładniejszej lokalizacji, zadzwoniliśmy po transport. Oczekiwanie nie dłużyło się. Podziwiając widoki piliśmy herbatę i jedliśmy kanapki oraz wprawiliśmy w osłupienie Jegomościa, który wyszedł nieoczekiwanie z lasu
- O ku%@, jak długo żyję to kajaków tu nie widziałem. Skąd żeście się tu wzięli? 
-  Z wody! – śmiejąc się, odpowiedzieliśmy jak zawsze.

Od tego czasu minęło, już ładnych parę lat i sporo wody upłynęło. W wiosłach też mam już więcej kilometrów, jednak na górski San nie wybrałem się ponownie, chociaż kto wie, może jeszcze odbije od brzegu tam gdzie Wołosaty wpada do Sanu. 

A nazajutrz, widziałem niedźwiedzia. Ale o tym, innym razem.

Czekając na transport. Gdzieś tam w dole był ledwie słyszalny San.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz