niedziela, 18 stycznia 2015

Na koniec świata i jeszcze dalej ;) - KGP – Tarnica



Polska wielkim krajem jest. Każdemu kto zada kłam temu twierdzeniu poślę pobłażliwy uśmiech. Oczywiście są większe, ba jest ich wiele ale wszystko jest względne – jak pisał mistrz horroru S.King. W sierpniu 2014 roku wybrałem się w Bieszczady. Wiem, żaden wyczyn, ni ewenement. Tysiące ludzi jeździ w Bieszczady, a jednak One w dalszym ciągu pozostają oklejone etykietką końca świata, przynajmniej w skali lokalnej. Etykieta ta nabiera bardziej wyrazistych kolorów, gdy spędza się 30 godzin w podróży by spotkać się z nimi na parę godzin.





Wycieczka w skrócie:
Termin: 15. 08 2014
Góry: Bieszczady 
Dystans: ok. 16 km
Zdobyty szczyt KGP: Tarnica 1346 m npm
Poglądowa trasa: link


Prycza na strychu
Idea wyskoczenia w Bieszczady zrodziła się nagle. Ot, zbieg okoliczności, który zaowocował decyzją o spakowaniu plecaka i zapakowaniu własnych 4 liter w nocny pociąg do Przemyśla. Nocny to mało precyzyjne określenie. Noc trwa krócej niż 14 godzin, zwłaszcza sierpniowa. Myśląc o czternastogodzinnej podróży pociągiem liczyłem się z najgorszym (nierzadko 4 godz. dawały mi w kość tak, że na długi czas robiłem sobie przerwę od tego środka transportu). Tym razem postanowiliśmy więc ułatwić sobie życie i wykupiłem miejscówkę w kuszetce, i to czteroosobowej. Troszkę zdezorientowany ale i podekscytowany – wszak to moja pierwsza świadoma podróż takim przedziałem; stawiłem się w terminie na dworcu i nie bez potknięć żółtodzioba znalazłem przydzielone mi miejsce. Jak się okazało na strychu. Spokojnie nie będę tu opisywał podróży, dość powiedzieć, że była zaskakująco komfortowa i mało męcząca, choć przestrzeń życiowa była iście klaustrofobiczna.


Po 14 godzinach z hakiem znaleźliśmy się w Przemyślu – mieście, które darzę taką samą dawką miłości co nienawiści, a po kolejnych dwóch w Lesku, gdzie mieliśmy przenocować. Był 14 sierpnia, a plan na kolejny dzień był jeden – Tarnica. 

Tarnica 1346 m npm


Za początek trasy wybraliśmy Ustrzyki Górne i podążając za czerwonymi znakami ruszyliśmy ku kolejnemu szczytowi Korony Gór Polski. Minęliśmy parking, budkę BPN gdzie uiszcza się opłaty za wstęp do Parku i krocząc rozsypującą się asfaltową drogą zanurzyliśmy się w las. Asfalt ustąpił miejsca charakterystycznej dla tych gór gliniastej ścieżce, którą momentami pokrywały drewniane chodniki i stopnie, a las nad głową zgęstniał. Było gorąco i parno – w końcu to Bieszczady, ale na tych bardziej stromych fragmentach szlaku cieszyłem się, że nie pada. Wspomnienia błotnego zjazdu na tyłku pozwalały cieszyć się z panującej aury. Jedno z wywołujących zadyszkę podejść nagrodziło nas przytulną wiatą, w której z chęcią zrobiliśmy przerwę na picie i delikatną przekąskę. 
Turysto! Zabierz śmieci nawet jeśli misia nie ma w pobliżu!


Przebijaliśmy się przez las z utęsknieniem wyczekując jego górnej granicy. Gdy tylko się pojawiła i niesione lekkim sierpniowym wiatrem świeże powietrze o zapachu bujnych traw wypełniło nasze płuca dostaliśmy nowych sił. Wraz z duchotą lasu jakby zniknęła grawitacja. Plecak już tak nie ciążył, nogi same stawiały kolejne kroki a wzrok chaotycznie błądził po coraz to szerszych pejzażach nie mogąc się nacieszyć widokami. Widokami, które z każdy krokiem w górę stawały się wspanialsze. Po krótkiej przerwie na jednym ze szczytów Szerokiego Wierchu ruszyliśmy w stronę przełęczy Sidło, skąd mieliśmy przypuścić atak szczytowy ;)






Na miejscu okazało się, że świąteczny dzień przyciągnął w te strony całkiem sporo ludzi. Większość jednak przyszła krótszą drogą z Wołosatych i tą również wracała. Na kameralny pobyt na szczycie jednak nie było co liczyć.

Po złapaniu dwóch czy trzech oddechów ruszyliśmy dalej. Na szczyt najwyższej góry Bieszczadów (1346 m n.p.m.) wiedzie żółty szlak, który zaczyna się właśnie na owej przełęczy. Z tabliczki szlakowej można dowiedzieć się, że zdobycie tej góry powinno zamknąć się w 15 minutach i mniej więcej pokrywa się to z rzeczywistością – po kwadransie staliśmy już pod ogromnym stalowym krzyżem zastanawiając kiedy Najwyższy zechce nawiązać bezpośrednie połączenie ze swym ludem przy pomocy delikatnego wyładowania elektrostatycznego. Niepojęta dla mnie jest ta niepohamowana chęć poprawiania dzieła Natury przy pomocy gigantycznych stalowych krucyfiksów, tak jakby wielkość Stwórcy nie objawiała się już dostatecznie w potędze gór. 


Szczyt Tarnicy na chwilę naszego pobytu akurat się lekko przerzedził. Wstrzeliliśmy się idealnie miedzy dwa rzuty turystów, jednak ludzi i tak było tam sporo. Po chwili odpoczynku widząc zbierające się ciemne chmury oraz napływająca nową grupę, zarzuciliśmy plecaki i udaliśmy się z powrotem na Przełęcz.

Tam skręciliśmy w prawo obierając niebieski szlak w stronę Bukowego Berda. Schodząc na Przełęcz Goprowców (swoją drogą nie widzieliśmy mającego tam być w okresie letnim namiotu GOPR) mija się po lewej stronie całkiem sporą wiatę turystyczną i źródełko pitnej wody. Jak to w górach bywa, po zejściu na przełęcz trzeba się wspinać. Wspinaliśmy się więc w morzu traw na Krzemień (1335 m n.p.m.). Grzbiet góry składa się z serii skałek tworzących skalny grzebień – Grzebień to też ruska nazwa tegoż szczytu (Hreben); rozciągają się stąd niezłe widoki na Tarnicę i Szeroki Wierch, Połoninę Caryńską oraz Bukowe Berdo, a także na ukraińską stronę gór.

Krótkie hasanie po skałkach, parę zdjęć i zejście na kolejną przełęcz. A za nią podejście na Bukowe Berdo – kolejny podłużny masyw o trzech kulminacjach i licznych, jak na bieszczadzkie warunki, skałkach. O ile najbliższe okolice Tarnicy były zatłoczone, tak na niebieskim szlaku przez Bukowe nie było prawie nikogo. Pojedyncze sylwetki majaczyły gdzieś w oddali nie wpływając zupełnie na to przyjemne poczucie samotności i jedności z Naturą. Maszerując wąską ścieżką grzbietu rozglądaliśmy się na wszystkie strony chłonąc oszałamiające widoki i ciesząc się otaczającą nas nieskrępowaną przestrzenią. Niemałym zaskoczeniem było dla nas przedzieranie się przez istną dżunglę, która w pewnym momencie wyrosła przed nami. Spora kępa karłowatej jarzębiny zamyka się nad szlakiem tworząc swoistego rodzaju zielony tunel. Musi to wyglądać bajecznie jesienią gdy drobne kuleczki zaczerwienią się od bieszczadzkiego słońca. 



Po dojściu do najniższego szczytu Bukowego Berda skręciliśmy w prawo na krótki łącznikowy szlak żółty prowadzący do Mucznego. Idąc dalej niebieskim szlakiem można dojść do wiaty turystycznej dającej schronienie w razie niesprzyjających warunków pogodowych. My jednak traciliśmy wysokość zbliżając się do górnej granicy lasu. Zejście do Mucznego zajęło godzinę z hakiem i wiodło typową gliniasto-błotną ścieżką, na której wreszcie upapraliśmy buty i nogawki spodni do wysokości kolan;)


Mój krótki powrót w Bieszczady przypomniał mi jak piękne są to wciąż góry, i że warto, mimo wzrastającego ruchu turystycznego zaglądać tam częściej. Poniżej kilka dodatkowych ilustracji z tego wypadu.

Czołem!


Tarnica widziana z Szerokiego Wierchu.
Widok z drogi na Krzemień na Przełęcz Goprowców i Tarnicę.
Bukowe Berdo i jarzębinowa dżungla.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz