sobota, 28 czerwca 2014

W górę rzeki - Droga H2O - Etap III

Droga
Omnes viae Romam ducunt, powiadają. Ja nie potrzebowałem aż tak odległych celów. Co więcej, oczekiwałem, że moja Droga zaprowadzi mnie w przeciwną stronę. Kierowałem się do Poznania, co w języku Cycerona zabrzmiałoby: Ab urbem Posnania viae mea ducunt. Chociaż, brzmieć to powinno na pewno inaczej, co jedna Pani kładąca mi niegdyś do głowy zasady łaciny, nie omieszkałaby mi wytknąć, trzaskając indeksem i pokazując po raz kolejny drzwi wyjściowe. Cóż, do tej pory jest dla mnie zagadką jak ludzi mówiący takim czymś, bo językiem nie sposób tego nazwać, potrafili podbić niemal cały znany sobie świat i dać podwaliny naszej cywilizacji, która swoją drogą co raz bardziej przypomina swoją poprzedniczkę, zwłaszcza w schyłkowej fazie. Choć skłaniałbym się do tezy, że to właśnie konieczność używania tego a,e,e,am,a,a mogła w istotny sposób wpływać na bitność rzymskich legionistów, sfrustrowanych, by nie powiedzieć (korzystając z przyjaźniejszej w użyciu wersji tego „języka”) wkur*ionych kolejnym rozkazem z czasownikiem na końcu. Przecież nim się dowiesz co masz zrobić, zdążysz zapomnieć z czym masz to zrobić. I leć jeszcze po tych wszystkich końcówkach… ehh. Jeśli ktoś uważa, że posługiwanie się łaciną jest jakąkolwiek nobilitacją, muszę rozczarować, nie ma w tym niczego wyszukanego, a jedynie bezmózgie wykuwanie dziesiątek tabelek.

Ale, ad rem ;)

Po zejściu z Odry na 469 km jej biegu wpłynąłem na wody prawego jej dopływu – Obrzycy. Parę słów o tej rzeczce zostało już powiedzianych przy okazji wcześniejszej relacji ze spływu ową, dlatego też w tym wpisie nie poświęcę jej aż tyle miejsca. Ale jednak należy o tym fragmencie wspomnieć.

Przede wszystkim płynąłem tę rzekę pod prąd. Niby nic wielkiego, mała rzeczka o nieśpiesznym nurcie nie stanowiła jakiegoś olbrzymiego wyzwania. Jednak różnica w stosunku do poruszania się z prądem była łatwa do zauważenia. Koniec z beztroskimi przerwami w wiosłowaniu i leniwym spławianiu się z nurtem. Każde odłożenie wioseł wiązało się z utratą metrów wywiosłowanych przed chwilą, dlatego przerwy były rzadkie i zawsze polegały na przycumowaniu do brzegu. Jednak pierwszy zaskoczeniem był poziom wody na odcinku poniżej tamy przeciwpowodziowej. Różnica, w stosunku do wcześniejszej wizyty, była tak duża, że ciężko mi było w to uwierzyć. Stałem i gapiłem się na łąki, które rok wcześniej zalegały pod wodą i na rzeczkę, która wiła się gdzieś w dole. 
Poziom wody w dwóch kolejnych latach: maj 2013 i 2014

Tama przeciwpowodziowa na Obrzycy
Niestety, mimo, że zastawki były otwarte nie ominęła mnie przenoska, nawet płynąc z prądem nie można by było próbować spływać ze względu na zbyt mały prześwit (większość pozostałych jazów, które obnosiłem w czasie tego etapu była z nurtem spokojnie spływalna). Po krótkiej przerwie (ten pierwszy odcinek Obrzycy trochę mnie zmęczył), w czasie której podglądałem spinningującego wędkarza, który wyciągnął niewymiarowego szczupaka i chyba był trochę niezadowolony z mojej obecności, zrzuciłem kajak na wodę i ruszyłem w górę. Plan był taki, by płynąć ile wlezie, chyba, że wlezie tyle, że będę w Kargowej (niezłe miejsce biwakowe nad piaszczystym brzegiem rzeki, ławki, stoli, wiatki). Wlazło. Przed 18 dobiłem do plaży zostawiając za sobą tego dnia 40 km Odry i 19 pstrągów na Obrzycy. Plaża wprawdzie trochę już zarosła, pod stolikami zebrało się krztynę potłuczonego szkła i kilka sztachet z płotków poszło w ogień, ale miejsce w dalszym ciągu prezentuje się przyzwoicie. Ledwo zdążyłem przygotować sobie obiad, gdy spotkała mnie gigantyczna niespodzianka. Zakładając, że za szlachetnego dzikusa można uznać Tarzana, to odwiedziła mnie moja Jane. Pod wieczór, gdy ponownie zostałem sam, pogoda zaczęła się delikatnie psuć. Wiało i grzmiała po okolicy i tylko czekałem aż wiatr na moment ucichnie, by ponownie uderzyć, już w towarzystwie gromów. Nie ucichł, burza nie przyszła. Po prostu się rozpadało, i jak zaczęło o 22 to padało do rana i całe przedpołudnie kolejnego dnia. Razem z deszczem spadła temperatura. Ale poleciała na łeb na szyje. Był to najszybszy poranek jaki do tej pory miałem. Jedynym ratunkiem w takiej sytuacji jest aktywność fizyczna. Pracujące mięśnie ogrzewają ciało, a siedząc zasznurowanym po szyje w kajaku też traci się mniej temperatury niż biegając po deszczu i wietrze. Wodowanie było szybkie. Szybko również okazało się, że coś jest jednak nie tak. 
Jeden z licznych śladów po obumarłym transporcie kolejowym w regionie

Chwila przerwy na Obrzycy
Do Jeziora Rudno, gdzie z Obrzycy przeskakiwałem na Południowy Kanał Obry, miałem jakieś 12 km. Po przepłyniętych dzień wcześniej 20 szacowałem ten odcinek na jakieś 4 godziny. Następnie planowałem ciągnąć w górę Kanału Płd. zgodnie ze, wspomnianą już, zasadą – ile wlezie. Tym razem jednak nie wlazło dużo. Jeszcze na Obrzycy złapał mnie mocny ból pleców, a dokładniej odcinka granicznego między plecami, a tym co już plecami nazywać nie wypada. Jest to dyskomfort znany każdemu kajakarzowi, z reguły jednak mija po pewnym czasie od wystąpienia. W mocniejszych przypadkach pomaga przerwa i rozmasowanie bolącego miejsca oraz ogólna zmiana pozycji. Tym razem jednak dyskomfort nie ustępował zmieniając się w alarmujący ból. Przerwy, wysiadanie z kajaka i próby rozmasowania nie dawały wiele. Prędkość płynięcia spadła niemal dwukrotnie. Wytrzymywałem w kajaku jakieś 20-30 minut i już musiałem wyłazić i wyczyniać wszelkie wygibasy by jakoś rozruszać plecy. Nie wiele to dawało. Nie wiem czy potęgowane było to przez nagłe obniżenie temperatury powietrza i ogólne wychłodzenie organizmu, czy tydzień wiosłowania dzień w dzień, okazało się dla mnie zbyt wiele, w każdym razie nie mogłem sobie z tym poradzić i nie wiedziałem co robić. Na taką sytuację miałem przewidziany dzień zapasu, na przerwę. I mniej więcej planowałem ją zrobić właśnie po tygodniu, jeśli okazałaby się potrzebna. Rozwiązania rysowały się dwa: 1. Dopływam nad jezioro Rudno, w znane mi miejsce biwakowe na cyplu i, bądź kończę etap dzienny wcześniej i odpoczywam pół dnia, bądź zostaje tam na kolejny dzień; 2. korzystając z obecności moich rodziców, spędzających majówkę nieopodal mojego szlaku, „wpraszam się” do nich i regeneruję siły bez półśrodków. Siedząc na jakiejś zapomnianej kładce wędkarskiej, in the middle of nowhere, podejmowałem tę istotną decyzję. Dźwięk moich szczękających zębów i wizja ciepłego prysznica przeważyły szalę. Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem po wsparcie ;)
Ujście Kanału Południowego Obry w Rudnie
Umówiłem się na 13 pod mostem na drodze ze Sławocina do Świętna (bądź odwrotnie), niecałe 5,5 km w górę Kanału Płd. Byłem tam z 1,5 godz opóźnieniem. Raz, że ból pleców spowalniał; dwa, że nie mogłem znaleźć wypływu Kanału do Jez. Rudno, a wiało tam po zbóju; trzy, że po drodze miałem dwie masakryczne przenoski, ale to takie, naprawdę, koszmarne. Na szczęście przy drugiej spotkałem już odsiecz, która wyczekując mnie od ponad godziny patrolowała brzegi kanału. Dopłynąłem do ustalonego miejsca podjęcia i jakoś mi tak ulżyło.







Pierwsze kilometry na kanale


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz