piątek, 6 czerwca 2014

Odra - Droga H2O - Etap II

Spoglądając na mapę drogową z łatwością można zobaczyć różne, kolorowe linie. Od wąziutkich, białych kresek, przez troszkę szersze żółte i pomarańczowe tasiemki, aż po czerwone wstęgi, które jako pierwsze rzucają się w oczy i tną przestrzeń mapy w ciężkie do określenia kształty. Czasem nasze oko zawiesi się na chwilę w zadumie nad biało-granatową linią symbolizującą autostradę, a raczej dłuższy bądź krótszy fragment jej planowanego przebiegu. Pośród tych wszystkich linii, pod nimi właściwie, spostrzegawczy czytelnik ujrzy nieśmiało wychylający się błękitny szlak. Szlak biegnący swym niezmiennym torem od setek lat. Czytelnik zauważy rzekę, a jeśli płomień dzikusa jest w nim wystarczająco jasny, zauważy coś jeszcze...

Odra

Zauważy drogę.

Jeśli przyjmiemy, że Bystrzyca była zapomnianą drogą gminną, to dzisiaj przejedziemy się pełnoprawną drogą krajową z odcinkami drogi ekspresowej.

 Dzisiaj jedziemy Odrą.






Naszą podróż przerwaliśmy ostatnio przy ujściu Bystrzycy do Odry. Czym jest Bystrzyca, wiemy już. A czym jest Odra? Otóż Odra to, zgodnie z definicją popularnej encyklopedii internetowej, wysoce zaraźliwa choroba zakaźna wieku dziecięcego wywoływana przez należący do rodziny paramyksowirusów wirus odry. Stop, stop, skopiowałem złą definicję. Oczywiście chodziło mi o Odrę – rzekę o długości ponad 850 km, co daje jej pozycję drugiej najdłuższej rzeki płynącej przez Polskę (chociaż w naszych granicach mamy jakieś 130 km rzeki mniej, co powoduje, że za drugą po Wiśle najdłuższą rzekę może być uważana również Warta – czyli dopływ Odry). Odra startuje w Górach, nomen omen, Odrzańskich, należących do Sudetów Wschodnich. W Czechach, oczywiście. Jest rzeką graniczną, oddziela nas odrobinkę od południowych sąsiadów i broni dzielnie przed germańskim najeźdźcą ;) Uchodzi do Zalewu Szczecińskiego tworząc wielką lagunę. Tak, tak, lagunę. Bywa kapryśna i za nic ma kolejne próby wzięcia jej w karby, o czym, co jakiś czas, wylewnie informuje.

Widok na Odrę w kierunku Wrocławia. Z prawej ujście Bystrzycy
Ja, do Odry dotarłem na jej 266 kilometrze, czyli jakieś 10 km wodą od centrum Wrocławia. Tu należy zaznaczyć, że na Odrze, jako śródlądowej drodze wodnej prowadzone jest znakowanie kilometrażu odmienne od szlaków kajakowych. Na szlaku kajakowym znaczenia informują o ilości kilometrów jaka pozostała do końca szlaku (np. ujścia) czyli wartość liczbowa maleje, na drodze wodnej jest odwrotnie. Razem z biegiem rzeki wartość znaków rośnie, czyli wiemy jak daleko od źródła jesteśmy. Potrafi to być czasem przyczyną błędów w wyliczeniach itp. więc należy mieć to na uwadze.

Wypłynięcie na szerokie wody odrzańskie skwitowałem, nie do końca świadomie, staropolskim słowem-kluczem, wyrażającym zarazem zdumienie, radość, ulgę i podziw. Całe szczęście, że byłem sam i moje warcholstwo nie zdemoralizowało żadnego cnotliwego wędkarza. Zaraz za ujściem, już na lewym brzegu Odry, wylądowałem by nacieszyć oczy nową perspektywą. Nie później niż po 5 minutach usłyszałem intrygujący dźwięk, a chwilę później zlokalizowałem jego źródło. W górę rzeki sunęła barka wyładowana jakimś żwirem, czy piachem. To znaczy nie sunęła sama, tylko była sunięta (czyt. pchana) przez niewielkich rozmiarów pchacz. Popyrkało to troszkę i odpłynęło. Machałem do załogi, ale chyba mnie nie widzieli, zresztą ja też chwilę później odpłynąłem. 
Zestaw odrzański
Kierowałem się oczywiście w dół rzeki, chciałem zobaczyć ile czasu zajmie mi dopłynięcie do Portu Uraz, w którym, kuszony obecnością tawerny, rozważałem postój na nocleg. 
W porcie wylądowałem jednak stanowczo za wcześnie by poważnie myśleć o fajrancie. Co więcej, tawerna była nieczynna więc nie miałem czego tam szukać. Zwodowałem kajak machnąłem ręką bosmanowi i pochlupałem dalej, w stronę Brzegu Dolnego. Zwalniający nurt rzeki, zatrzymał się niemal zupełnie a wrażenie płynięcia po jeziorze tylko potęgowały zarośnięte trzcinami rozlewiska. Niechybny to znak, że zbliżałem się do tamy, a tym samym do stopnia wodnego i śluzu pozwalającej ów zgrabnie pokonać. Przepłynąłem przez górny awanport i podpłynąłem w bezpośrednie sąsiedztwo wrót. Niezobaczywszy tam nikogo z obsługi, musiałem wycofać się i znaleźć miejsce dogodne do lądowanie (port przystosowany do jednostek ciut większych niż mały, żółty kajak). Wygramoliłem się na brzeg i z wiosłem w ręku udałem się na teren śluzy. Przywitał mnie tam pan z ochrony, który szybko powiedział gdzie jest główny śluzowy i co muszę zrobić. Postąpiłem zgodnie z jego wskazówkami i po dłuższej chwili trzymałem już w rękach glejt (czyt. rachunek za śluzowanie). Okazało się, że muszę trochę poczekać, gdyż najpierw będą podnosić jednostkę z dołu, co dawało mi jakieś 40 minut przerwy. Wróciłem więc na początek kanału śluzowego gdzie Pan ochroniarz szybko mnie zagadnął i zaprosił na herbatę, za co jestem mu bardzo wdzięczny, gdyż tego dnia było raczej rześko na dworze i taka porcja płynnego ciepła przyjemnie rozchodziła się po ciele. Pogawędziliśmy chwilę i już rozległy się nawoływania, że nadeszła moja kolej. Biegiem doleciałem do kajaka, szybko zwodowałem i powiosłowałem w stronę śluzy. Gdy zamknęli wrota wiedziałem, że nie ma już odwrotu – zaraz wyciągną korek i jak mnie wypluje to wyląduję w Szczecinie.
Chwilę po rozpoczęciu śluzowania
Nic z tych rzeczy, śluzowy profesjonalnie spuszczał wodę a ja minuta po minucie traciłem wysokość. W sumie zjechałem tak jakieś 10 metrów nim wrota po przeciwnej stronie zaczęły się otwierać. Trochę wiosłowania i wypłynąłem na dolny awanport zastanawiając się jak to jest, że w domu płacę prawie 5 zł za m3 wody a tu lekką ręką właśnie zrzucono takich m3 ponad 15 tysięcy (15 600 m3) pobierając ode mnie opłatę wysokości 7,80 PLN. Kurde! I to jeszcze było 200 % ceny, bo śluzowałem się po 16. Dlatego śluzujcie się przed 16, a w kieszeni zostanie wam 3,90, a z taką kwotą to i w bal już można iść ;) A w ogóle to, z tymi śluzami jak z cenami w barze mlecznym. Nie mogli dać 4/8 zł, musiało być do dziesiątek, a na innych to nawet do pojedynczego grosza rozliczają. I każdy płaci tak samo, nie ważne czy dziurawy kajak ,czy U-Boot Krigsmarine – do 16, 3,90, potem 7,80.
Sezamie otwórz się!


A skoro już o dziurawych kajakach mowa. Na miejsce noclegowe wybrałem mały cypelek na lewym brzegu, kawałek za 288 km Odry. Było koło 18:30 gdy zabrałem się za rozpakowywanie kajaka. Otworzyłem luk bagażowy i przez zęby nabrałem powietrza. Luk w połowie był zalany wodą. Rzucone luzem rzeczy pływały sobie radośnie, reszta siedziała zanurzona od nie wiem jak długiego czasu. Karimata naciągnęła jak gąbka, namiot, mimo podwójnego zabezpieczenia, też przemókł. 
Jeszcze nie wiem;)
Palnik od kuchenki cały pod wodą, cały prowiant ociekający. W oczach stanęła mi wizja katastrofy. Ale spokojnie. Rozpakowałem wszystko, i zobaczyłem, że nic się nie popsuło. Jedzenie przecież w opakowaniu, kuchenka odpaliła po przedmuchaniu, namiot wprawdzie mokry ale sypialnia tylko zawilgocona. Najgorzej wyglądała karimata, która schła cały kolejny dzień, ale poradziłem sobie owijając ją przed snem folią. Po ogarnięciu niespodziewanego burdelu, który zawitał do mojego obozowiska i zjedzeniu ciepłego posiłku zabrałem się za reperowanie kajaka. Okazało się, że złapana dziura jest niemal identyczna z tą, którą miałem w „poprzednim kajaku” (o tym kiedy indziej). W ruch poszedł, nóż, zapalniczka i butelka po wodzie. Trochę kapania i powstała łata o wątpliwych walorach estetycznych, ale jak się okazało, użytkowych całkiem niezłych. Całość zabezpieczyłem dodatkowo solidną warstwą srebrnej taśmy. Humor miałem jednak trochę zepsuty, więc szybko poszedłem spać.
 
Kosmetyka korekcyjna kupra

Kolejnego dnia poczułem w kościach walory rozbijania się w tak bliskim sąsiedztwie rzeki. Dodatkowo wilgoć była ogromna, bo powodowana przez mgłę tak gęstą, że nie sposób było dostrzec drugi brzeg. Rozgrzewka i szybkie śniadanie na ciepło pozwoliły mi nabrać trochę energii.
 Wystartowałem przed 7.30. Mgła towarzyszyła mi do 11. Lubię pływać we mgle. Ma to swój mistyczny urok.
Ostrogi są świetnym miejscem na przerwę. Trzeba uważać na cofkę!

Minąłem Malczyce, troszkę później Lubiąż słynący z zespołu klasztornego cystersów, którego jednak nie dostrzegłem z wody. To znaczy, to co dostrzegłem okazało się być czym innym – kościołem pw. Św. Walentego. Czy to obecność tak licznego duchowieństwa czy normalna kolej rzeczy sprawiły, że mgła zniknęła w jednym momencie, nie wiem. Ale na niebie pojawiło się grzejące słońce i z chęcią zrobiłem sobie przerwę na jednej z odrzańskich plaż.
Wspomniany kościół


Aby osiągnąć zakładany na kolejny dzień cel – Port w Nowej Soli, musiałem troszkę przyśpieszyć. Rzeka zrozumiała moje potrzeby i wartko niosła mnie w stronę morza. Zamieniłem dwa słowa z panem robiącym pomiary na rzece, który łódką z silnikiem płynął pod prąd, minąłem port w Ścinawie (w którym można się zatrzymać na nocleg) potem w Chobieni i po ok. 74 km zacząłem rozglądać się za jakimś miejscem na nocleg. Ostatecznie padło na niewielką, wąską łachę na lewym brzegu w okolicach 362 km Odry. Przyznam, że miałem pewne opory co do rozbijania się w tym miejscu. Oczami wyobraźni widziałem błyskawicznie podnoszący się poziom wody, który w nocy zalewa mnie poplątanego w śpiwór i namiot. Miejsce było jednak tak ładne, a chęć poczucia się niczym Robinson Crusoe tak duża, że machnąłem ręką na ewentualne zalanie. Machnąłem i to nawet dosłownie, ponieważ usypałem sobie mini wał przeciwpowodziowy oraz zrobiłem system informacyjno-ostrzegawczy. Po rozbiciu namiotu i ogarnięciu spływowej rutyny, zobaczyłem jeszcze, że pochyłe drzewo, pod którym się rozbiłem stanowi pole działań bobrów, których ślady, z resztą, odkryłem nieopodal. Pień nosił wyraźne ślady bobrzych zębów, a świeże wióry i zaciosy sugerowały, że chyba przerwałem komuś pracę. Nic jednak nie wskazywało na to, by drzewo miało runąć akurat najbliższej nocy, więc i na to machnąłem ręką.
Przed koncertem

Szybko okazało się, że wybór miejsca był strzałem w dziesiątkę. Spokój, piękne widoki i ta cisza. Cisza, którą można usłyszeć, która bywa nawet głośna i wrzaskliwa ale mimo tego nie przeszkadza i daje wytchnienie. Podziwiałem zachód słońca, tak inny od tego nad morzem. Człowiekowi z miasta odgłosy natury przeszkadzają, budzą w nim niepokój i lęk. Trzaskająca gdzieś gałązka dudni echem niczym grzmot burzy. Ale wystarczy się przestawić, poddać przyrodzie i już można wsłuchiwać się w dźwięki natury. Gdy przyszła noc siedziałem na brzegu i słuchałem koncertu ciszy. Grały dla mnie rechoczące żaby, grały szumiące trzciny i wiatr biegający między nimi, co jakiś czas włączał się pies z odległej wsi, wtórował mu szczekający jeleń. Bobry buszowały w wysokich trawach i skakały z głośnym pluskiem na główkę do wody. W tle przetaczała się rzeka zostawiając zauważalny, a jednak ciężki do opisania dźwiękowy ślad. Pohukiwały sowy, nietoperze niemal bezszelestnie szybowały tuż nad wodą, co jakiś czas ryba plusnęła spławiając się. Wszystko tworzyło harmonijną całość i tylko krótki dźwięk zamka błyskawicznego mojego namiotu zafałszował przez chwilę. Zakopałem się w śpiworze i zasnąłem niczym dziecko, słuchające śpiewanej przez Matkę kołysanki. Zasnąłem w tym hałasie ciszy.
Niebo do wynajęcia...

Poranek przyniósł chłód. Ta chwilowa niedogodność obudziła mnie ale pozwoliła uczestniczyć w kolejnym misterium natury. Tym razem był to spektakl barw. Dźwięki, o ile jakieś były, odeszły na drugi plan. Liczyły się tylko doznania wzrokowe. Natura pozwala nam rozwijać wszystkie swoje zmysły. Żadnego nie pomija, trzeba tylko dostosować się do jej zegara. Pochłonęły mnie barwy, pochłonęło mnie światło. Wschody słońca są magiczne wszędzie, jednak to czego doświadczyłem tamtego poranka wryło się w moją pamięć bardzo głęboko. 
...niebo...

...z widokiem na raj

Ciężko było mi opuścić moją łachę, mój skrawek piasku, na którym zdążyłem się tak bardzo zadomowić. Wskoczyłem do kajaka i nie oglądając się za siebie dałem się ponieść rzece. 

Myśli szybko zmieniły bieg, znów liczyła się droga. Płynąłem Pradoliną Głogowską, na lewej burcie miałem Wzgórza Dalkowskie, na prawej Wysoczyznę Leszczyńską – to w skali makro. W skali mikro mijałem podmokłe łąki i pola, pagórki i kępy drzew. Teren typowo nizinny, z lekka pofałdowany, na brak przestrzeni nie można było narzekać. Zbliżanie się do jakiejkolwiek miejscowości zwiastowali wędkarze, cierpliwie okupujący brzegi Odry. I było ich naprawdę sporo, na szczęście nasze współistnienie przybierało z reguły bezkolizyjny przebieg. Odra płynie na tyle szeroko, że przy odpowiedniej dozie wyrozumiałości nie trzeba sobie wchodzić w paradę. Chociaż czasami, wyrozumiałości niektórym brakowało, ale pal ich licho. W pewnym momencie na horyzoncie, za delikatnym łukiem, zamajaczył spajający dwa brzegi rzeki różowy most
Głogów
Czyli Głogów, prastare miasto rozłożone nad Odrą od circa 1000 lat. Niestety mimo tak dogodnego położenia, nie zachęca wodnego turysty do zwiedzania, czy nawet chwilowego postoju. Co więcej, wodniak odczuć może niechęć bijąca od głogowskich brzegów i odruchowo nacisnąć mocniej na trzymane w rękach wiosło. Podobnie było ze mną. Przemknąłem przez ten piastowski gród wspominając jedynie kilka historycznych faktów związanych z tą lokacją. 

 Woda niosła mnie dalej, wkrótce osiągnąłem Bytom Odrzański, podobno architektoniczną perełkę, co częściowo widać nawet z wody. 
Bytom Odrzański
Ja jednak nie zatrzymałem się na zwiedzanie a konsekwentnie parłem na płn-zachód. Chwyciłem więc mocniej wiosło i rytmicznie chlupałem, raz z lewej, raz z prawej. W pewnym momencie obudziłem się. Autentycznie. Przygrzewające słońce i nagła duchota oraz miarowe kołysanie kajaka sprawiły, że niepostrzeżenie usnąłem, nie zaliczając przez to o mało kabiny. Decyzja o przerwie była szybka i wylądowawszy na pierwszej łasze rozciągnąłem się na piasku i zasnąłem. Przebudziłem się jakąś godzinę później. Pamiętam dobrze, jakie było moje zdziwienie gdy zobaczyłem, że jestem nad rzeką, leżę rozgrzany i obklejony piachem. Parę chwil zajęło mi uświadomienie sobie, że to jest prawdziwa rzeczywistość i jednak jestem na spływie, a nie gdzieś tam, gdzie mi się wydawało, że byłem. Bardzo dziwne uczucie. Do tego, koszmarnie zdrętwiała mi jedna ręką i pobudzenie jej zajęło mi kilka minut. Wypiłem kawę, trochę się rozbudziłem i popłynąłem dalej.

Nie tylko kajaki
Do Nowej Soli i znajdującej się w niej Przystani Kajakowej dotarłem ok. godziny 17. Muszę przyznać, że po paru dniach dzikownia z entuzjazmem patrzyłem na możliwość skorzystania z prysznica, jednak jakoś nie mogłem się odnaleźć w tym przyczółku cywilizacji. Gospodarze przystani przyjęli mnie bardzo życzliwie i na pewno jest to miejsce warte polecenia jako przystanek na odrzańskim szlaku.   


Z przystani w Nowej Soli do końca mojej odrzańskiej przygody miałem jeszcze jakieś 40 km. Następnego dnia pogoda była niezła, jednak nadciągało ochłodzenie, a przed wypłynięciem obsługa Przystani ostrzegała mnie przed burzami, które na Odrze potrafią dać popalić. Temperatura się trochę obniżyła i zaczęło padać – musiałem ubrać kurtkę, do tego zerwał się ponownie mocny wiatr. Po 30 km dopłynąłem do jedynego na mojej trasie działającego promu. Akurat przewoził pasażerów w postaci ciągnika rolniczego z przyczepą, kilku samochodów osobowych, paru pieszych i chyba dwóch psów, na prawy brzeg. Na lewym została spora kolejka następnych klientów, dałem rękom odpocząć i kontemplując otoczenie spławiałem się w bezruchu. 
Prom na wysokości m. Bojadła

Gdy zobaczyłem tabliczkę z liczbą 469 zacząłem poszukiwania ujścia Obrzycy, tej samej, o której pisałem wcześniej

Ostatni km na Odrze
Ponieważ poziom wody w rzekach był inny od tego w poprzednim roku, nie wiedziałem do końca czego się spodziewać. Bez trudu jednak, znalazłem wypływ tej małej rzeki i rozpocząłem kolejny etap podróży.

 Tym razem pod prąd.
Ale o tym, w kolejnym wpisie.

Zapraszam!
Z lewej Obrzyca







Most do Sulechowa. Ostatnie spojrzenie na Odrę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz