Spoglądając na mapę drogową z łatwością można zobaczyć
różne, kolorowe linie. Od wąziutkich, białych kresek, przez troszkę szersze
żółte i pomarańczowe tasiemki, aż po czerwone wstęgi, które jako pierwsze
rzucają się w oczy i tną przestrzeń mapy w ciężkie do określenia kształty. Czasem
nasze oko zawiesi się na chwilę w zadumie nad biało-granatową linią
symbolizującą autostradę, a raczej dłuższy bądź krótszy fragment jej
planowanego przebiegu. Pośród tych wszystkich linii, pod nimi właściwie,
spostrzegawczy czytelnik ujrzy nieśmiało wychylający się błękitny szlak. Szlak
biegnący swym niezmiennym torem od setek lat. Czytelnik zauważy rzekę, a jeśli
płomień dzikusa jest w nim wystarczająco jasny, zauważy coś jeszcze...
Odra |
Zauważy
drogę.
Jeśli przyjmiemy, że Bystrzyca była zapomnianą drogą gminną, to dzisiaj
przejedziemy się pełnoprawną drogą krajową z odcinkami drogi ekspresowej..
Dzisiaj jedziemy Odrą.
Naszą podróż przerwaliśmy ostatnio przy ujściu Bystrzycy do
Odry. Czym jest Bystrzyca, wiemy już. A czym jest Odra? Otóż Odra to, zgodnie z
definicją popularnej encyklopedii internetowej, wysoce zaraźliwa choroba zakaźna wieku dziecięcego wywoływana przez należący do rodziny
paramyksowirusów wirus odry. Stop, stop, skopiowałem złą definicję.
Oczywiście chodziło mi o Odrę – rzekę o długości ponad 850 km, co daje jej
pozycję drugiej najdłuższej rzeki płynącej przez Polskę (chociaż w naszych
granicach mamy jakieś 130 km rzeki mniej, co powoduje, że za drugą po Wiśle
najdłuższą rzekę może być uważana również Warta – czyli dopływ Odry). Odra
startuje w Górach, nomen omen, Odrzańskich, należących do Sudetów Wschodnich. W
Czechach, oczywiście. Jest rzeką graniczną, oddziela nas odrobinkę od
południowych sąsiadów i broni dzielnie przed germańskim najeźdźcą ;) Uchodzi do
Zalewu Szczecińskiego tworząc wielką lagunę. Tak, tak, lagunę. Bywa kapryśna i
za nic ma kolejne próby wzięcia jej w karby, o czym, co jakiś czas, wylewnie
informuje.
Widok na Odrę w kierunku Wrocławia. Z prawej ujście Bystrzycy |
Ja, do Odry dotarłem na jej 266 kilometrze, czyli jakieś 10
km wodą od centrum Wrocławia. Tu należy zaznaczyć, że na Odrze, jako
śródlądowej drodze wodnej prowadzone jest znakowanie kilometrażu odmienne od
szlaków kajakowych. Na szlaku kajakowym znaczenia informują o ilości kilometrów
jaka pozostała do końca szlaku (np. ujścia) czyli wartość liczbowa maleje, na
drodze wodnej jest odwrotnie. Razem z biegiem rzeki wartość znaków rośnie,
czyli wiemy jak daleko od źródła jesteśmy. Potrafi to być czasem przyczyną
błędów w wyliczeniach itp. więc należy mieć to na uwadze.
Wypłynięcie na szerokie wody odrzańskie skwitowałem, nie do
końca świadomie, staropolskim słowem-kluczem, wyrażającym zarazem zdumienie,
radość, ulgę i podziw. Całe szczęście, że byłem sam i moje warcholstwo nie
zdemoralizowało żadnego cnotliwego wędkarza. Zaraz za ujściem, już na lewym
brzegu Odry, wylądowałem by nacieszyć oczy nową perspektywą. Nie później niż po
5 minutach usłyszałem intrygujący dźwięk, a chwilę później zlokalizowałem jego
źródło. W górę rzeki sunęła barka wyładowana jakimś żwirem, czy piachem. To
znaczy nie sunęła sama, tylko była sunięta (czyt. pchana) przez niewielkich
rozmiarów pchacz. Popyrkało to troszkę i odpłynęło. Machałem do załogi, ale
chyba mnie nie widzieli, zresztą ja też chwilę później odpłynąłem.
Zestaw odrzański |
Kierowałem
się oczywiście w dół rzeki, chciałem zobaczyć ile czasu zajmie mi dopłynięcie
do Portu Uraz, w którym, kuszony obecnością tawerny, rozważałem postój na
nocleg.
W porcie wylądowałem jednak stanowczo za wcześnie by poważnie myśleć o
fajrancie. Co więcej, tawerna była nieczynna więc nie miałem czego tam szukać.
Zwodowałem kajak machnąłem ręką bosmanowi i pochlupałem dalej, w stronę Brzegu
Dolnego. Zwalniający nurt rzeki, zatrzymał się niemal zupełnie a wrażenie
płynięcia po jeziorze tylko potęgowały zarośnięte trzcinami rozlewiska.
Niechybny to znak, że zbliżałem się do tamy, a tym samym do stopnia wodnego i
śluzu pozwalającej ów zgrabnie pokonać. Przepłynąłem przez górny awanport i
podpłynąłem w bezpośrednie sąsiedztwo wrót. Niezobaczywszy tam nikogo z
obsługi, musiałem wycofać się i znaleźć miejsce dogodne do lądowanie (port
przystosowany do jednostek ciut większych niż mały, żółty kajak). Wygramoliłem
się na brzeg i z wiosłem w ręku udałem się na teren śluzy. Przywitał mnie tam
pan z ochrony, który szybko powiedział gdzie jest główny śluzowy i co muszę
zrobić. Postąpiłem zgodnie z jego wskazówkami i po dłuższej chwili trzymałem
już w rękach glejt (czyt. rachunek za śluzowanie). Okazało się, że muszę trochę
poczekać, gdyż najpierw będą podnosić jednostkę z dołu, co dawało mi jakieś 40
minut przerwy. Wróciłem więc na początek kanału śluzowego gdzie Pan ochroniarz
szybko mnie zagadnął i zaprosił na herbatę, za co jestem mu bardzo wdzięczny,
gdyż tego dnia było raczej rześko na dworze i taka porcja płynnego ciepła
przyjemnie rozchodziła się po ciele. Pogawędziliśmy chwilę i już rozległy się
nawoływania, że nadeszła moja kolej. Biegiem doleciałem do kajaka, szybko
zwodowałem i powiosłowałem w stronę śluzy. Gdy zamknęli wrota wiedziałem, że
nie ma już odwrotu – zaraz wyciągną korek i jak mnie wypluje to wyląduję w
Szczecinie.
Chwilę po rozpoczęciu śluzowania |
Sezamie otwórz się! |
A skoro już o dziurawych kajakach mowa.
Na miejsce noclegowe wybrałem mały cypelek na lewym brzegu, kawałek za 288 km
Odry. Było koło 18:30 gdy zabrałem się za rozpakowywanie kajaka. Otworzyłem luk
bagażowy i przez zęby nabrałem powietrza. Luk w połowie był zalany wodą.
Rzucone luzem rzeczy pływały sobie radośnie, reszta siedziała zanurzona od nie
wiem jak długiego czasu. Karimata naciągnęła jak gąbka, namiot, mimo podwójnego
zabezpieczenia, też przemókł.
Jeszcze nie wiem;) |
Palnik od kuchenki cały pod wodą, cały prowiant
ociekający. W oczach stanęła mi wizja katastrofy. Ale spokojnie. Rozpakowałem
wszystko, i zobaczyłem, że nic się nie popsuło. Jedzenie przecież w opakowaniu,
kuchenka odpaliła po przedmuchaniu, namiot wprawdzie mokry ale sypialnia tylko
zawilgocona. Najgorzej wyglądała karimata, która schła cały kolejny dzień, ale
poradziłem sobie owijając ją przed snem folią. Po ogarnięciu niespodziewanego
burdelu, który zawitał do mojego obozowiska i zjedzeniu ciepłego posiłku
zabrałem się za reperowanie kajaka. Okazało się, że złapana dziura jest niemal
identyczna z tą, którą miałem w „poprzednim kajaku” (o tym kiedy indziej). W
ruch poszedł, nóż, zapalniczka i butelka po wodzie. Trochę kapania i powstała
łata o wątpliwych walorach estetycznych, ale jak się okazało, użytkowych
całkiem niezłych. Całość zabezpieczyłem dodatkowo solidną warstwą srebrnej taśmy.
Humor miałem jednak trochę zepsuty, więc szybko poszedłem spać.
Kosmetyka korekcyjna kupra |
Kolejnego dnia poczułem w kościach walory rozbijania się w
tak bliskim sąsiedztwie rzeki. Dodatkowo wilgoć była ogromna, bo powodowana
przez mgłę tak gęstą, że nie sposób było dostrzec drugi brzeg. Rozgrzewka i
szybkie śniadanie na ciepło pozwoliły mi nabrać trochę energii.
Wystartowałem przed 7.30. Mgła towarzyszyła mi do 11. Lubię
pływać we mgle. Ma to swój mistyczny urok. Ostrogi są świetnym miejscem na przerwę. Trzeba uważać na cofkę! |
Minąłem Malczyce, troszkę później
Lubiąż słynący z zespołu klasztornego cystersów, którego jednak nie dostrzegłem
z wody. To znaczy, to co dostrzegłem okazało się być czym innym – kościołem pw.
Św. Walentego. Czy to obecność tak licznego duchowieństwa czy normalna kolej
rzeczy sprawiły, że mgła zniknęła w jednym momencie, nie wiem. Ale na niebie
pojawiło się grzejące słońce i z chęcią zrobiłem sobie przerwę na jednej z
odrzańskich plaż.
Wspomniany kościół |
Aby osiągnąć zakładany na kolejny dzień cel – Port w Nowej
Soli, musiałem troszkę przyśpieszyć. Rzeka zrozumiała moje potrzeby i wartko niosła
mnie w stronę morza. Zamieniłem dwa słowa z panem robiącym pomiary na rzece,
który łódką z silnikiem płynął pod prąd, minąłem port w Ścinawie (w którym
można się zatrzymać na nocleg) potem w Chobieni i po ok. 74 km zacząłem
rozglądać się za jakimś miejscem na nocleg. Ostatecznie padło na niewielką,
wąską łachę na lewym brzegu w okolicach 362 km Odry. Przyznam, że miałem pewne
opory co do rozbijania się w tym miejscu. Oczami wyobraźni widziałem
błyskawicznie podnoszący się poziom wody, który w nocy zalewa mnie poplątanego
w śpiwór i namiot. Miejsce było jednak tak ładne, a chęć poczucia się niczym
Robinson Crusoe tak duża, że machnąłem ręką na ewentualne zalanie. Machnąłem i
to nawet dosłownie, ponieważ usypałem sobie mini wał przeciwpowodziowy oraz zrobiłem
system informacyjno-ostrzegawczy. Po rozbiciu namiotu i ogarnięciu spływowej
rutyny, zobaczyłem jeszcze, że pochyłe drzewo, pod którym się rozbiłem stanowi
pole działań bobrów, których ślady, z resztą, odkryłem nieopodal. Pień nosił
wyraźne ślady bobrzych zębów, a świeże wióry i zaciosy sugerowały, że chyba
przerwałem komuś pracę. Nic jednak nie wskazywało na to, by drzewo miało runąć
akurat najbliższej nocy, więc i na to machnąłem ręką.
Przed koncertem |
Szybko okazało się, że wybór miejsca był strzałem w
dziesiątkę. Spokój, piękne widoki i ta cisza. Cisza, którą można usłyszeć,
która bywa nawet głośna i wrzaskliwa ale mimo tego nie przeszkadza i daje
wytchnienie. Podziwiałem zachód słońca, tak inny od tego nad morzem. Człowiekowi
z miasta odgłosy natury przeszkadzają, budzą w nim niepokój i lęk. Trzaskająca
gdzieś gałązka dudni echem niczym grzmot burzy. Ale wystarczy się przestawić,
poddać przyrodzie i już można wsłuchiwać się w dźwięki natury. Gdy przyszła noc
siedziałem na brzegu i słuchałem koncertu ciszy. Grały dla mnie rechoczące
żaby, grały szumiące trzciny i wiatr biegający między nimi, co jakiś czas
włączał się pies z odległej wsi, wtórował mu szczekający jeleń. Bobry buszowały
w wysokich trawach i skakały z głośnym pluskiem na główkę do wody. W tle
przetaczała się rzeka zostawiając zauważalny, a jednak ciężki do opisania
dźwiękowy ślad. Pohukiwały sowy, nietoperze niemal bezszelestnie szybowały tuż
nad wodą, co jakiś czas ryba plusnęła spławiając się. Wszystko tworzyło
harmonijną całość i tylko krótki dźwięk zamka błyskawicznego mojego namiotu
zafałszował przez chwilę. Zakopałem się w śpiworze i zasnąłem niczym dziecko,
słuchające śpiewanej przez Matkę kołysanki. Zasnąłem w tym hałasie ciszy.
Niebo do wynajęcia... |
Poranek przyniósł chłód. Ta chwilowa niedogodność obudziła
mnie ale pozwoliła uczestniczyć w kolejnym misterium natury. Tym razem był to
spektakl barw. Dźwięki, o ile jakieś były, odeszły na drugi plan. Liczyły się
tylko doznania wzrokowe. Natura pozwala nam rozwijać wszystkie swoje zmysły.
Żadnego nie pomija, trzeba tylko dostosować się do jej zegara. Pochłonęły mnie
barwy, pochłonęło mnie światło. Wschody słońca są magiczne wszędzie, jednak to
czego doświadczyłem tamtego poranka wryło się w moją pamięć bardzo głęboko.
...niebo... |
...z widokiem na raj |
Ciężko było mi opuścić moją łachę, mój skrawek piasku, na
którym zdążyłem się tak bardzo zadomowić. Wskoczyłem do kajaka i nie oglądając
się za siebie dałem się ponieść rzece.
Myśli szybko zmieniły bieg, znów liczyła
się droga. Płynąłem Pradoliną Głogowską, na lewej burcie miałem Wzgórza
Dalkowskie, na prawej Wysoczyznę Leszczyńską – to w skali makro. W skali mikro
mijałem podmokłe łąki i pola, pagórki i kępy drzew. Teren typowo nizinny, z
lekka pofałdowany, na brak przestrzeni nie można było narzekać. Zbliżanie się
do jakiejkolwiek miejscowości zwiastowali wędkarze, cierpliwie okupujący brzegi
Odry. I było ich naprawdę sporo, na szczęście nasze współistnienie przybierało
z reguły bezkolizyjny przebieg. Odra płynie na tyle szeroko, że przy
odpowiedniej dozie wyrozumiałości nie trzeba sobie wchodzić w paradę. Chociaż
czasami, wyrozumiałości niektórym brakowało, ale pal ich licho. W pewnym
momencie na horyzoncie, za delikatnym łukiem, zamajaczył spajający dwa brzegi
rzeki różowy most.
Głogów |
Czyli Głogów,
prastare miasto rozłożone nad Odrą od circa 1000 lat. Niestety mimo tak
dogodnego położenia, nie zachęca wodnego turysty do zwiedzania, czy nawet
chwilowego postoju. Co więcej, wodniak odczuć może niechęć bijąca od
głogowskich brzegów i odruchowo nacisnąć mocniej na trzymane w rękach wiosło.
Podobnie było ze mną. Przemknąłem przez ten piastowski gród wspominając jedynie
kilka historycznych faktów związanych z tą lokacją.
Woda niosła mnie dalej,
wkrótce osiągnąłem Bytom Odrzański, podobno architektoniczną perełkę, co
częściowo widać nawet z wody.
Bytom Odrzański |
Ja jednak nie zatrzymałem się na zwiedzanie a
konsekwentnie parłem na płn-zachód. Chwyciłem więc mocniej wiosło i rytmicznie
chlupałem, raz z lewej, raz z prawej. W pewnym momencie obudziłem się.
Autentycznie. Przygrzewające słońce i nagła duchota oraz miarowe kołysanie
kajaka sprawiły, że niepostrzeżenie usnąłem, nie zaliczając przez to o mało
kabiny. Decyzja o przerwie była szybka i wylądowawszy na pierwszej łasze
rozciągnąłem się na piasku i zasnąłem. Przebudziłem się jakąś godzinę później.
Pamiętam dobrze, jakie było moje zdziwienie gdy zobaczyłem, że jestem nad
rzeką, leżę rozgrzany i obklejony piachem. Parę chwil zajęło mi uświadomienie
sobie, że to jest prawdziwa rzeczywistość i jednak jestem na spływie, a nie
gdzieś tam, gdzie mi się wydawało, że byłem. Bardzo dziwne uczucie. Do tego,
koszmarnie zdrętwiała mi jedna ręką i pobudzenie jej zajęło mi kilka minut.
Wypiłem kawę, trochę się rozbudziłem i popłynąłem dalej.
Nie tylko kajaki |
Do Nowej Soli i znajdującej się w niej Przystani Kajakowej
dotarłem ok. godziny 17. Muszę przyznać, że po paru dniach dzikownia z
entuzjazmem patrzyłem na możliwość skorzystania z prysznica, jednak jakoś nie
mogłem się odnaleźć w tym przyczółku cywilizacji. Gospodarze przystani przyjęli
mnie bardzo życzliwie i na pewno jest to miejsce warte polecenia jako
przystanek na odrzańskim szlaku.
Z
przystani w Nowej Soli do końca mojej odrzańskiej przygody miałem jeszcze
jakieś 40 km. Następnego dnia pogoda była niezła, jednak nadciągało
ochłodzenie, a przed wypłynięciem obsługa Przystani ostrzegała mnie przed
burzami, które na Odrze potrafią dać popalić. Temperatura się trochę obniżyła i
zaczęło padać – musiałem ubrać kurtkę, do tego zerwał się ponownie mocny wiatr.
Po 30 km dopłynąłem do jedynego na mojej trasie działającego promu. Akurat
przewoził pasażerów w postaci ciągnika rolniczego z przyczepą, kilku samochodów
osobowych, paru pieszych i chyba dwóch psów, na prawy brzeg. Na lewym została
spora kolejka następnych klientów, dałem rękom odpocząć i kontemplując
otoczenie spławiałem się w bezruchu.
Prom na wysokości m. Bojadła |
Gdy zobaczyłem tabliczkę z liczbą 469 zacząłem poszukiwania ujścia
Obrzycy, tej samej, o której pisałem wcześniej.
Ostatni km na Odrze |
Ponieważ poziom wody w rzekach
był inny od tego w poprzednim roku, nie wiedziałem do końca czego się
spodziewać. Bez trudu jednak, znalazłem wypływ tej małej rzeki i rozpocząłem
kolejny etap podróży.
Tym razem pod prąd.
Ale o tym, w kolejnym wpisie.
Zapraszam!
Z lewej Obrzyca |
Most do Sulechowa. Ostatnie spojrzenie na Odrę |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz