Spływ w skrócie:
Termin : dwa dni w okolicach weekendu majowego 2012
Dystans: ok. 37 km (10 km pierwszego dnia i 27 drugiego)
Ilość pokonanych jezior: 17
W czasie jednej z wizyt na targach turystycznych TourSalon w
ręce wpadła mi ulotka Leszczyńskiej Organizacji Turystycznej reklamująca „jeden
z najpiękniejszych szlaków kajakowych w Polsce”. Był to Szlak Konwaliowy.
Kajakowy Szlak Konwaliowy ulokowany jest na terenie
Przemęckiego Parku Krajobrazowego, należącego do pojezierza leszczyńskiego.
Jest to prawie pełna pętla poprowadzona ciągiem polodowcowych jezior rynnowych
połączonych odcinkami kanałowymi. Dlaczego, prawie pełna? Otóż, niestety do
zamknięcia 37 km kółka brakuje jakieś 2,5 km i ten odcinek należy
przespacerować z kajakiem pod pachą leśną drogą.
Szlak Konwaliowy jest dość starym, bo PRL-owskim, „produktem
turystycznym”, o którym raz na jakiś czas ktoś sobie przypomina, robi akcję promocyjną i równie szybko zapomina.
Wody szlakowych jezior były mi już znane, ale chciałem sprawdzić jak smakuje to
słynne, przyprawione konwaliami danie w całości.
Pojechałem więc na spływ.
Konwalie kwitną w maju – zwłaszcza te majowe Convallaria majalis,
wobec tego najlepszym miesiącem na
ich szukanie będzie właśnie maj. To oczywiste, nie? No nie. Konwalie kwitną gdy
temperatura osiągnie odpowiedni pułap, pow. 20 st. C. Niestety w maju 2012 roku
jeszcze tego nie wiedziałem, a przypomnę, że właśnie wtedy zima ponownie
zaskoczyła drogowców serwując całkiem pokaźne opady śniegu na południu i
drastyczny spadek temperatury w całym kraju.
Wszystkie
przewodniki, ulotki i informatory sugerują rozpoczęcie wędrówki w Wieleniu, co
moim zdaniem nie jest jednak dobrym rozwiązaniem ze względu na tę koszmarną przenoszę,
którą trzeba wtedy pokonać chcąc zrobić pętlę. Dlatego ja za początek spływu
wybrałem właśnie miejsce przenoski. Niestety w Dominicach nie udało się znaleźć
miejsca do zostawienia samochodu ani tym bardziej rozbicia pierwszego biwaku.
Dostęp do jeziora w tej miejscowość jest tak utrudniony przez prywatne posesje
i ogrodzenia, że właściwie nie ma tam czego szukać. Ostatecznie auto
zostawiliśmy przy leśniczówce w Papierni i stamtąd też wystartowaliśmy, niejako
pod prąd proponowanego przebiegu trasy.
Pierwszego dnia
spływu, pogoda jeszcze dopisywała. Ba, było upalnie. Po zwinięciu biwaku i
zapakowaniu kajaków, spuściliśmy się na wąziutką strugę, którą dopłynęliśmy do
jez. Brzeźnie, następnie przez jez. Lincjusz dostaliśmy się na jez. Miałkie. Na
tym ostatnim trzeba bardzo uważać. Nie ma tam bowiem praktycznie wody
(podejrzewam, że jezioro bez jakiejś interwencji w końcu zarośnie) i płynie się
po mule. Nie jest to ani przyjemne ani łatwe, jednak do zrobienia, a warto gdyż
przez swój stan jezioro jest całkowicie wyludnione i spokojnie można obserwować
liczne ptactwo, które odpoczywa na spokojnych wodach. Pamiętać należy jednak o
kategorycznym zakazie wysiadania z
kajaka, a szyk spływowy najlepiej przyjąć taki, aby w razie potrzeby jedna
osada mogła pomóc drugiej (jakby ktoś jeszcze nie widział potrzeby zabierania
rzutki/liny na spływ nizinny to może się zdziwić), czyli jeden za drugim.
Teoretycznie przy południowym brzegu wody jest troszkę więcej, jednak, jak
zawsze, należy zrobić rozpoznanie na miejscu.
Po Miałkim
wskakujemy na jez. Białe, któro jest już normalnym, turystycznie wykorzystywanym
akwenem z plażą, barami i resztą infrastruktury letniskowej. Dochodziła pora
obiadowa więc wylądowaliśmy przy kąpielisku i ponaglani smakowitymi zapachami
frytek i innych niezdrowych smakołyków, zajęliśmy miejsce w jednym z barów. Po
obiedzie z radością opuściliśmy gwarne wody jez. Białego i krótkim kanałem
przedostaliśmy się na jez. Breńskie, gdzie spotkaliśmy kilka kajaków płynących
w przeciwnym kierunku. Następne było jezioro Trzytoniowe, któro rozpoczyna
główny ciąg jezior rynnowych płynnie, nomen omen, przechodzących jedno w
drugie. Nieustający od rana skwar mógł zapowiadać burzę, co też szybko
potwierdziły pędzące w naszą stronę ciemne chmury. Trzeba było szukać miejsca
na nocleg. Na północnym brzegu jez. Wieleńskiego, znajduje się ośrodek
wypoczynkowy, pamiętający pewnie jeszcze Fundusz Wczasów Pracowniczych, ale
posiadający odpowiednią infrastrukturę wodniacką i pole namiotowe. Ciężko było
znaleźć jakiegoś zarządcę, u którego można byłoby się „zameldować” i uzgodnić
cenę noclegu. Gdy jedno z nas szukało „kierownika”, drugie rozbijało już
namiot. I w samą porę, bo nagle lunęło, a nieugruntowana jeszcze majowa
temperatura spadała razem z każdą kroplą deszczu, do tego stopnia, że z ust
leciała para przy wydychaniu. Godzina była jeszcze młoda i jakoś nie uśmiechało
się nam siedzieć cały czas w namiocie. Na szczęście, opodal była Tawerna,
serwująca prócz frytek, piwo z kija – czyli spływowy rarytas. W Tawernie, jak
się szybko okazało, organizowana była zabawa dla wczasowiczów. Taka z DJ-em,
wodzirejem i głupawymi zabawami. Wprawdzie odstawaliśmy troszkę o przyjętego
kanonu stroju wieczorowego ale co lepsze kawałki spędzaliśmy na parkiecie,
wprawiając w zdziwienie wystrojonych kuracjuszy.
Poranek następnego
dnia należał do tych rześkich. Naprawdę rześkich. Najpierw poszukiwania prysznica – główne sanitariaty
były jeszcze nieczynne, więc kąpaliśmy się na zapleczu kuchenno-magazynowym,
podczas gdy w sali obok obsługa dekorowała stołu na przyjęcie jakiegoś małego komunisty,
potem szybkie śniadanie w wiacie ogniskowej. Cały czas padało i było chłodno,
dodatkowo jezioro spowite było niesamowitą mgłą, która jednocześnie pociągała, ale
i wzbudzała poczucie niepewności i strachu. Zeszliśmy na wodę ubrani w we
wszystkie trzy warstwy termoaktywnej zbroi ;)
Szybko okazało się,
że niska temperatura skutecznie podnosi tempo płynięcia. Do tego stopnia, że
zdecydowaliśmy skrócić spływ i dwa końcowe etapy zrobić w jeden dzień.
Właściwie to dwa dni, to optymalny czas na Szlak Konwaliowy, jeśli nie zależy
na dużej ilości plażowania. Oczywiście w jeden dzień też się da, ale to już
wymaga większego wysiłku.
Było zimno i mokro.
Ale było też pusto. W taką pogodę niewiele osób schodzi na wodę, chociaż może
Szlak Konwaliowy nie jest w cale taki popularny jak sugerują informatory.
Ciężko stwierdzić. Ale podzielić się mogę całkiem niezłym patentem, który „odkryliśmy”
w czasie płynięcia. Otóż rano na biwaku zagrzaliśmy sobie do termosu mleko.
Miało być do kawy, ale niestety mieliśmy tylko litrowy karton, który ciężko
przewozić po otwarciu. Poszło więc do garnka i potem do termosu. Ciepłe mleko
na środku jeziora w zimny pochmurny dzień dało takiego kopa i tak podniosło
morale, że wiosła aż paliły się w rękach.
Ze względu na
pogodę można było zapomnieć o jakichkolwiek konwaliach kwitnących i pachnących
na całą okolicę. Po prawdzie to konwalie występują głównie na Wyspie
Konwaliowej na jez. Przemęckim, która cała jest ścisłym rezerwatem, więc i tak
dostęp do nich jest, teoretycznie niemożliwy.
Nie było nam dane tym razem |
Płynęło się mimo
wszystko bardzo przyjemnie. Szlak nawet bez konwalii jest stosunkowo malowniczy
gdyż porośnięte lasami brzegi długich jezior tworzą całkiem przyjemny
krajobraz. Pokonawszy główny ciąg akwenów, wskoczyliśmy, w okolicach Błotnicy,
ponownie na kanały, którymi płynęliśmy stosunkowo długo. Nie jest to może
najpiękniejszy odcinek, gdyż prowadzi przez pola a brzegi są na tyle wysokie,
że niewiele widać z wody. Jednak utkwiły mi w pamięci bardzo ciekawe, ceglane
mostki łączące pola, które wyglądały na dość stare. Obok jednego z nich
zrobiliśmy postój na jedzenie. Otwarta przestrzeń i zimny porywisty wiatr nie
sprzyjały jednak dłuższym przerwom, więc szybko spakowaliśmy się z powrotem do
kajaków. Po drodze przecinaliśmy jeszcze trzy jeziora, aż w końcu w Boszkowie-Letnisku,
trafiliśmy na prace ziemne, które zmusiły nas do wcześniejszej niż przewidziana
przenoski. Pokonaliśmy nasyp kolejowy i drogę asfaltową i zwodowaliśmy się na
Jez. Dominickim. Przed nami były jeszcze jakieś 3 km wodą do Dominic, gdzie
dopłynęliśmy już po zachodzie słońca. Po wylądowaniu ruszyłem truchtem do
Papierni po auto i po jakiejś godzinie wracaliśmy już do domu.
Szlak Konwaliowy
jest na pewno ciekawą propozycją, polemizowałbym jednak, ze stwierdzeniem, że
należy do najpiękniejszych w Polsce. Warto stanowczo, przepłynąć się głównym
ciągiem jezior, co samo w sobie może być fajną dwu-dniową wycieczką, no i
zapolować na te konwalie. Może są gdzieś jeszcze poza logiem trasy ;)
P.S. Zabawnym jest, że dzwoniąc do Informacji Turystycznej w
Lesznie – czyli wydawcy wspomnianej na początku ulotki, z pytaniem o stan wody
na szlaku i spławność kanałów, nie udało mi się otrzymać, żadnej sensownej
informacji, gdyż pracownicy biura nie wiedzieli o czym mowa ;) Co tylko utwierdza mnie w przekonaniu o "akcyjności" wielu działań w sferze turystyki i promocji regionalnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz