
Styczeń dobiega końca a pogoda za oknem jaka jest każdy
widzi. Gdzieś ponoć śnieg spadł i jest go nawet całkiem sporo. Tylko
najczęściej jest tak, że to gdzieś nie jest tam gdzie jestem ja. A ja czuję
głód zimy. Ale takiej prawdziwej. Ze śniegiem chrzęszczącym od mrozu pod
butami, ze czerwonymi polikami po wejściu do ciepłego pomieszczenia, z
przejrzystym niebem i świecącym słońcem. I z tymi olbrzymimi lodowymi soplami,
od lizania których do tej pory nie mogę się powstrzymać. I nie, nie chcę
słuchać o oszczędnościach w ogrzewaniu, o bezpieczniejszych drogach i braku
konieczności skrobania auta. Bo może to co zaoszczędzimy na ogrzewaniu wydamy
za chwilę na leki, bo drobnoustrojowy syf pleni się teraz na potęgę, a latem na
repelenty bo się zasrane komary nie wymrożą po bajorach i kałużach. I zacznie
się kolejne narzekanie, że żrą w tyłki i nie można wysiedzieć na świeżym
powietrzu. Zresztą świeże powietrze to będzie oksymoron bo jedyne co będzie. w
nim świeże to zapach off’a czy innego antybzzyka. Krótko mówiąc:
Zimo napier…alaj!
A ja, póki co, muszę
radzić sobie inaczej.