Południowy Kanał Obry |
Przygoda trwa, jedziemy z koksem.
Jakieś pierwsze siedem kilometrów tego dnia prowadziło mnie
przez lasy i byłem zaskoczony zdziczeniem
tego, jakby nie patrzeć, sztucznego cieku. Owszem płynąłem kanałem i brzegi w
początkowym odcinku były świeżo oczyszczone, uregulowane i wzmocnione.
Dodatkowo były bardzo strome i wysokie jednak z czasem obniżały się i pozwalały
drzewom schodzić niemal do wody.
Jeszcze coś tam kręci |
Jak w pysk |
Za drugim, chyba, mostkiem na
polno-leśnej drodze las ustąpił miejsca polom, a nadbrzeżne drzewa trzcinom.
Kanał wyprostował się tworząc równą linię wody niemal bez żadnych krzywizn. Na
horyzoncie zamajaczyła zastawka. Również w przewodniku jest ona zaznaczona, na
szczęście okazała się dostatecznie wysoko podniesiona, więc mogłem spokojnie
przepłynąć. Tuż za nią, po mojej prawej stronie dochodził Kanał Kaszczorski.
Byłem mocno zaskoczony jak dużo wody niesie ten ciek i o ile mniejszy staje się
Kanał Południowy powyżej. Wody było jednak dość. Właściwie to jej poziom był
znacznie lepszy niż na pierwszym odcinku, tym zaraz przy ujściu do jez. Rudno.
Płynęło się bardzo dobrze, choć wiatr gdy już czasami wpadł w rynnę kanału to
leciał niezatrzymany. W większości jednak wysokie brzegi porośnięte trzcinami
osłaniały mnie od podmuchów zapewniając ciszę i przyjemną temperaturę.
Wszystkie mijane tego dnia zastawki okazały się otwarte i możliwe do
przepłynięcia. Bardzo mnie to cieszyło. Jednak widać było, że większość jest
używana i konserwowana, więc może zdarzyć się, że będą one zamknięte.
Ujście Kanału Kaszczorskiego (z prawej) |
Za Kanałem Kaszczorskim, kolejnym pewnym punktem
orientacyjnym jest krzyżówka z Kanałem Przemęckim i zabudowania tejże
miejscowości. Widoczne są głównie wieże pocysterskiego Kościoła z XVII wieku.
Dwie wieże |
Kanałem Przemęckim można, po przerzuceniu się przez zastawkę, dostać się na
trasę Szlaku Konwaliowego w okolicach Błotnicy. Kanałem Kaszczorskim także
można przebić się na tę trasę, wypływając w okolicach Wielenia, czyli
również na jeziorach Szlaku Konwaliowego. Taka pętelka Przemęt-Szlak Konwaliowy-Kanał
Kaszczorski-Płd Kanał Obry-Przemęt, nosi nazwę Kajakowej Pętli Cysterskiej i ma
długość ok. 35 km, może więc stanowić trasę intensywnej wycieczki jednodniowej.
Kanał Przemęcki |
Kanał Obry powyżej Przemętu zaznaczony jest w przewodniku
jako szlak okresowy, spływalny jedynie przy wysokich stanach wód wczesną
wiosną, razem z topniejącymi śniegami, bądź po intensywnych i długotrwałych
opadach. Tegoroczna zima nie zasypała nas zbyt mocno, a i deszcze w okresie
poprzedzającym moją wyrypę nie podniosły znacząco poziomu wód, szybko więc
zauważyłem, że okresowość tego odcinka nie jest bezzasadna. Płynąć się jednak
dało, to i płynąłem dalej.
Za Przemętem, na wysokości Siekówka, ponownie wpłynąłem w lasy. Zbliżała się pora na znalezienie miejsca na nocleg. Zawierzając prognozom pogody wiedziałem, że na najbliższą noc zapowiadany jest solidny przymrozek. Lasy niestety należały do tych podmokłych, brzegi znów zrobiły się wysokie, więc każda lustracja terenu pod biwak wiązała się z wysiadaniem z kajaka i wdrapywaniem po stromiźnie. Niestety, miejsce za każdym razem było z gatunku tych – jakby nie było rady to bym się rozbił, ale póki jasno to poszukam dalej. I tak płynąłem i płynąłem, co rusz wysiadając i wsiadając z powrotem. Na mapie wypatrzyłem leśniczówkę położoną blisko kanału, pomyślałem, że znajdę tam kawałek ziemi pod namiot (a może i jakaś stodółka mi się skapnie). Na szlaku konwaliowym nocowałem w ogrodzie leśniczego, więc dlaczego tym razem miałoby być inaczej. Szybko jednak przekonałem się o swojej naiwności. Krótko mówiąc, Szanowny Pan, nie życzył sobie ani mojej obecności, ani jakiegokolwiek kontaktu ze mną, plując więc sobie w brodę, że taka wredzizna dowiedziawszy się o mnie gotowa mnie w nocy ścigać po krzakach za nielegalne biwakowanie wpakowałem się do kajaka i popłynąłem dalej. Daleko jednak nie mogłem. Las się wkrótce kończył, a dalej ciągnęły się nieprzerwanie pola i zabagnione łąki, co nie wróżyło dobrych miejsc biwakowych.
Rozbiłem się na skraju lasu, w kępie sosen. Znalezienie
kawałka płaskiego, równego podłoża wielkości, nawet nie namiotu, a tylko
karimaty, graniczyło z cudem. Ponownie zacząłem się poważnie zastanawiać nad
jakimś lekkim hamakiem na takie okazje, ostatecznie jednak rozbiłem się i było
to chyba najlepsze miejsce jakie miałem do tej pory pod względem termicznym.
Większość wcześniejszych miejscówek była dość blisko rzeki i, co tu ukrywać,
ciągnęło od wody konkretnie, zwłaszcza nad ranem. Tym razem jednak nocowałem
kila metrów nad wodą i kilkanaście od niej, osłonięty od wiatru i spojrzeń niemal
otaczającymi mnie gęstymi młodymi sosenkami. Naprawdę, czuć było różnicę, mimo
teoretycznego przymrozka.
Okazało się, że tego dnia przepłynąłem ponad 30 km.
Zadowolony z takiego wyniku wyliczyłem, że dopłynięcie do końcowej mety, czyli
Poznania jest w zasięgu jednego dnia solidnego płynięcia. Tym bardziej, że pod
prąd zostało mi zaledwie 17 km, co liczyłem na jakieś 5 godzin. Potem, z
prądem, miałem jeszcze wprawdzie jakieś 50 km, ale oceniałem to optymistycznie
na ok. 8 kolejnych godzin. Zadzwoniłem nawet do Poznania, mówiąc, że może się
okazać, iż będę do odbioru wieczorem.
Nie wiedziałem, jakie pstryczka w nos szykowała dla mnie
Natura.
Przede wszystkim zaspałem. Nie obudził mnie poranny chłód
ani budzik w telefonie i wstałem 2 godziny później niż zwykle, pociągnęło to za
sobą opóźnienie całego startu. Szybkie śniadanie, pakowanie i na wodę. Nie wiem
ile dokładnie przepłynąłem zanim doszedłem do wniosku, że z kończenia spływu
tego dnia nici, może z kilometr. Za Śniatami, a tym bardziej powyżej ujścia Samicy
Śmigielskiej, kanał zwęził i wypłycił się maksymalnie, stając się szerokim na
1,5 m, porośniętym trzcinami i innym tałatajstwem pasem śmierdzącego mułu
przykrytego 10 cm warstwą wody.
„Płynęło” się fatalnie. Nie dość, że brudno i śmierdząco to niewyobrażalnie wolno – średnią prędkość miałem ok. 2 km/godzinę,. Moją główną czynnością było mieszanie czarnego mułu, przez który przebijał się kajak, dosłownie szorowałem dnem po mule praktycznie cały czas. Najgorsze były momenty, w których muł zamieniał się w piach. Wtedy kajak utykał nagle i musiałem wychodzić do ”wody” i go przeciągać. Ja w piasku, oczywiście się zapadałem. Około południa odwołałem wieczorne spotkanie na Ostrowie Tumskim w Poznaniu. Wiedziałem już, że w tym tempie było to niewykonalne. Parłem jednak uparcie dalej w górę Kanału, licząc kolejne kładki, mostki i wszelkie punkty orientacyjne by kontrolować swoją pozycję. Szybko jednak pogubiłem się i dopiero odczyt pozycji z GPS z telefonu pokazał mi, że posuwam się jeszcze wolniej niż myślałem. Kanał zarastał coraz mocniej. Zdarzało się, że woda nagle wpływała pod zielony dywan jakiegoś rosnącego zielska, po którym z trudem dawało się przeciągnąć i przepchnąć kajak. Muł, trawy, łachy piachu i minimalna warstwa wody. To była dla mnie jakaś abstrakcja. Jeszcze parę godzin wcześniej byłem przekonany o skończeniu wycieczki dzień wcześniej, aż nagle utknąłem poruszając się z prędkością kulawego ślimaka. Oj nie wiem, czy są słowa oddające mój stan duchowy tamtych momentów. Płynąłem pod prąd, więc niejako oczywistym było, że im dalej, wyżej wpłynę, tym tej cholernej wody będzie mniej, co jakiś czas jednak Kanał jakby temu zaprzeczał otwierając przede mną kilkudziesięciometrowy odcinek czystej wody. Tzn. nie zarośniętej, a nie, głębokiej i spływalnej.
„Płynęło” się fatalnie. Nie dość, że brudno i śmierdząco to niewyobrażalnie wolno – średnią prędkość miałem ok. 2 km/godzinę,. Moją główną czynnością było mieszanie czarnego mułu, przez który przebijał się kajak, dosłownie szorowałem dnem po mule praktycznie cały czas. Najgorsze były momenty, w których muł zamieniał się w piach. Wtedy kajak utykał nagle i musiałem wychodzić do ”wody” i go przeciągać. Ja w piasku, oczywiście się zapadałem. Około południa odwołałem wieczorne spotkanie na Ostrowie Tumskim w Poznaniu. Wiedziałem już, że w tym tempie było to niewykonalne. Parłem jednak uparcie dalej w górę Kanału, licząc kolejne kładki, mostki i wszelkie punkty orientacyjne by kontrolować swoją pozycję. Szybko jednak pogubiłem się i dopiero odczyt pozycji z GPS z telefonu pokazał mi, że posuwam się jeszcze wolniej niż myślałem. Kanał zarastał coraz mocniej. Zdarzało się, że woda nagle wpływała pod zielony dywan jakiegoś rosnącego zielska, po którym z trudem dawało się przeciągnąć i przepchnąć kajak. Muł, trawy, łachy piachu i minimalna warstwa wody. To była dla mnie jakaś abstrakcja. Jeszcze parę godzin wcześniej byłem przekonany o skończeniu wycieczki dzień wcześniej, aż nagle utknąłem poruszając się z prędkością kulawego ślimaka. Oj nie wiem, czy są słowa oddające mój stan duchowy tamtych momentów. Płynąłem pod prąd, więc niejako oczywistym było, że im dalej, wyżej wpłynę, tym tej cholernej wody będzie mniej, co jakiś czas jednak Kanał jakby temu zaprzeczał otwierając przede mną kilkudziesięciometrowy odcinek czystej wody. Tzn. nie zarośniętej, a nie, głębokiej i spływalnej.
Szybko zmieniłem cele. Moim zadaniem było dotarcie chociaż
do tzw. węzła Bonikowskiego (miejsca rozwidlenia Kanału Kościańskiego na Kanał
Mosiński, który płynie do Warty, oraz Kanał Południowy i Środkowy Obry).
Zgodnie z tym co podawał przewodnik, większość wód Kanału Kościańskiego miała
być kierowana na Kanał Mosiński. Obserwując poziom wody na Kanale Płd
dochodziłem do wniosku, że chyba całość wód obrzańskich leci do Warty.
Na 53 kilometrze
Kanału Południowego, dwa kilometry do węzła Bonikowskiego, woda w kanale po
prostu się skończyła. Koryto kanału zarosło całkowicie trzciną. Wody NIE BYŁO!!
Moja frustracja była niepohamowana i nie do opanowania. Wściekły, na taki obrót
spraw, wbiłem się w gęstwinę trzcinowiska. Wiosło na nic się już nie zdawało,
chwytałem się trzcin i wciągałem coraz głębiej. Dość szybko poplątałem się w
tych suchych badylach i o mały włos nie wywaliłem w tym bagnie. Irytacja
wzrosła maksymalnie, no bo co to zrobić, ani w przód, ani w tył. Świata nie
widać, tylko trzciny. W ruch poszła maczeta. Wyciąłem sobie drogę do małego
prześwitu i kałuży, z której mogłem wyjść na brzeg i rozeznać się w sytuacji.
To co zobaczyłem z korony wału, zmroziło mnie do reszty. Kanał przestał
istnieć. Zamienił się w ciągnący się pas trzcin otoczony przeoranymi i obsianymi
polami. Moje plany legły w gruzach. Nie będę ukrywał, byłem załamany. Wyciągnąłem kajak na brzeg i polną drogę prowadzącą wzdłuż
tego co miało być kanałem. Z liny dowiązanej do rufy, zrobiłem prowizoryczne
szelki, które ubrałem. Zacząłem iść.
Z tej kałuży wyłaziłem |
Ciągnąłem kajak ok. kilometra. W między czasie mijał mnie
traktor. Zagrodziłem więc mu drogę i poprosiłem o pomoc w przewiezieniu kajaka
do Kanału Kościańskiego, czyli te kilka kilometrów. Traktorzysta popatrzył na
mnie jakby nie do końca rozumiał o czym mówię, po czym nie zważając na to, że
stoję tuż przy kołach a mój kajak leży na drodze wcisnął pedał gazu do dechy i
z rykiem silnika odjechał, o mało nie przejeżdżając po mojej łódce. Teraz ja
patrzyłem za nim zdumionym wzrokiem.
Założyłem prowizoryczną uprząż i powróciłem do marszu, jednak droga, którą szedłem mocno odbiła od kanału, skręcając w prawo do wsi. O zejściu na kanał nie mogło być mowy. Wzdłuż wałów natomiast rozłożone były pola, na których rosło już to, co się chce, żeby tam rosło; marsz koroną wału też był niemożliwy i bezsensowny (próby tego działania ledwo nie przypłaciłem złamaną nogą). Podjąłem decyzję o przerwaniu spływu. Zadzwoniłem po transport i mając w perspektywie kilkugodzinne oczekiwanie zabrałem się za czyszczenie kajaka i ogólne porządki bagażowe potem zjadłem obiad. Ostatni obiad na spływie.
Założyłem prowizoryczną uprząż i powróciłem do marszu, jednak droga, którą szedłem mocno odbiła od kanału, skręcając w prawo do wsi. O zejściu na kanał nie mogło być mowy. Wzdłuż wałów natomiast rozłożone były pola, na których rosło już to, co się chce, żeby tam rosło; marsz koroną wału też był niemożliwy i bezsensowny (próby tego działania ledwo nie przypłaciłem złamaną nogą). Podjąłem decyzję o przerwaniu spływu. Zadzwoniłem po transport i mając w perspektywie kilkugodzinne oczekiwanie zabrałem się za czyszczenie kajaka i ogólne porządki bagażowe potem zjadłem obiad. Ostatni obiad na spływie.
Nie miałam okazji jeszcze pływać kajakiem po tak wąskich rzeczkach i kanałach. Wolę mniej ryzykowne miejsca jak na razie, najlepiej dużą grupą się wybrać. A lepiej mieć własny kajak czy wypożyczać? Na gokajak.com widzę, że można znaleźć spory wybór i kajaków i desek, kapoków czy odzieży, na przykład kurtek kajakowych. Bo na kajaki nie wybieramy się przecież tylko w upalnie letnie dni.
OdpowiedzUsuń