Droga |
Omnes viae Romam ducunt, powiadają. Ja nie potrzebowałem aż
tak odległych celów. Co więcej, oczekiwałem, że moja Droga zaprowadzi mnie w przeciwną stronę. Kierowałem się do
Poznania, co w języku Cycerona zabrzmiałoby: Ab urbem Posnania viae mea ducunt.
Chociaż, brzmieć to powinno na pewno inaczej, co jedna Pani kładąca mi niegdyś
do głowy zasady łaciny, nie omieszkałaby mi wytknąć, trzaskając indeksem i
pokazując po raz kolejny drzwi wyjściowe. Cóż, do tej pory jest dla mnie
zagadką jak ludzi mówiący takim czymś, bo językiem nie sposób tego nazwać,
potrafili podbić niemal cały znany sobie świat i dać podwaliny naszej
cywilizacji, która swoją drogą co raz bardziej przypomina swoją poprzedniczkę,
zwłaszcza w schyłkowej fazie. Choć skłaniałbym się do tezy, że to właśnie
konieczność używania tego a,e,e,am,a,a mogła w istotny sposób wpływać na
bitność rzymskich legionistów, sfrustrowanych, by nie powiedzieć (korzystając z
przyjaźniejszej w użyciu wersji tego „języka”) wkur*ionych kolejnym rozkazem z
czasownikiem na końcu. Przecież nim się dowiesz co masz zrobić, zdążysz
zapomnieć z czym masz to zrobić. I leć jeszcze po tych wszystkich końcówkach…
ehh. Jeśli ktoś uważa, że posługiwanie się łaciną jest jakąkolwiek nobilitacją,
muszę rozczarować, nie ma w tym niczego wyszukanego, a jedynie bezmózgie
wykuwanie dziesiątek tabelek.
Ale, ad rem ;)
Po zejściu z Odry na 469 km jej biegu wpłynąłem na wody
prawego jej dopływu – Obrzycy. Parę słów o tej rzeczce zostało już
powiedzianych przy okazji wcześniejszej relacji ze spływu ową, dlatego też w tym wpisie nie
poświęcę jej aż tyle miejsca. Ale jednak należy o tym fragmencie wspomnieć.
Przede wszystkim płynąłem tę rzekę pod prąd. Niby nic
wielkiego, mała rzeczka o nieśpiesznym nurcie nie stanowiła jakiegoś olbrzymiego
wyzwania. Jednak różnica w stosunku do poruszania się z prądem była łatwa do
zauważenia. Koniec z beztroskimi przerwami w wiosłowaniu i leniwym spławianiu
się z nurtem. Każde odłożenie wioseł wiązało się z utratą metrów wywiosłowanych
przed chwilą, dlatego przerwy były rzadkie i zawsze polegały na przycumowaniu
do brzegu. Jednak pierwszy zaskoczeniem był poziom wody na odcinku poniżej tamy
przeciwpowodziowej. Różnica, w stosunku do wcześniejszej wizyty, była tak duża,
że ciężko mi było w to uwierzyć. Stałem i gapiłem się na łąki, które rok
wcześniej zalegały pod wodą i na rzeczkę, która wiła się gdzieś w dole.
Poziom wody w dwóch kolejnych latach: maj 2013 i 2014 |
Tama przeciwpowodziowa na Obrzycy |
Niestety, mimo, że zastawki były otwarte nie ominęła mnie przenoska, nawet
płynąc z prądem nie można by było próbować spływać ze względu na zbyt mały
prześwit (większość pozostałych jazów, które obnosiłem w czasie tego etapu była
z nurtem spokojnie spływalna). Po krótkiej przerwie (ten pierwszy odcinek
Obrzycy trochę mnie zmęczył), w czasie której podglądałem spinningującego
wędkarza, który wyciągnął niewymiarowego szczupaka i chyba był trochę
niezadowolony z mojej obecności, zrzuciłem kajak na wodę i ruszyłem w górę.
Plan był taki, by płynąć ile wlezie, chyba, że wlezie tyle, że będę w Kargowej
(niezłe miejsce biwakowe nad piaszczystym brzegiem rzeki, ławki, stoli,
wiatki). Wlazło. Przed 18 dobiłem do plaży zostawiając za sobą tego dnia 40 km
Odry i 19 pstrągów na Obrzycy. Plaża
wprawdzie trochę już zarosła, pod stolikami zebrało się krztynę potłuczonego
szkła i kilka sztachet z płotków poszło w ogień, ale miejsce w dalszym ciągu
prezentuje się przyzwoicie. Ledwo zdążyłem przygotować sobie obiad, gdy
spotkała mnie gigantyczna niespodzianka. Zakładając, że za szlachetnego dzikusa
można uznać Tarzana, to odwiedziła mnie moja Jane. Pod wieczór, gdy ponownie zostałem sam, pogoda zaczęła się
delikatnie psuć. Wiało i grzmiała po okolicy i tylko czekałem aż wiatr na
moment ucichnie, by ponownie uderzyć, już w towarzystwie gromów. Nie ucichł,
burza nie przyszła. Po prostu się rozpadało, i jak zaczęło o 22 to padało do
rana i całe przedpołudnie kolejnego dnia. Razem z deszczem spadła temperatura.
Ale poleciała na łeb na szyje. Był to najszybszy poranek jaki do tej pory
miałem. Jedynym ratunkiem w takiej sytuacji jest aktywność fizyczna. Pracujące
mięśnie ogrzewają ciało, a siedząc zasznurowanym po szyje w kajaku też traci
się mniej temperatury niż biegając po deszczu i wietrze. Wodowanie było
szybkie. Szybko również okazało się, że coś jest jednak nie tak.
Jeden z licznych śladów po obumarłym transporcie kolejowym w regionie |
Chwila przerwy na Obrzycy |
Do Jeziora Rudno, gdzie z Obrzycy przeskakiwałem na Południowy
Kanał Obry, miałem jakieś 12 km. Po przepłyniętych dzień wcześniej 20
szacowałem ten odcinek na jakieś 4 godziny. Następnie planowałem ciągnąć w górę
Kanału Płd. zgodnie ze, wspomnianą już, zasadą – ile wlezie. Tym razem jednak
nie wlazło dużo. Jeszcze na Obrzycy złapał mnie mocny ból pleców, a dokładniej
odcinka granicznego między plecami, a tym co już plecami nazywać nie wypada.
Jest to dyskomfort znany każdemu kajakarzowi, z reguły jednak mija po pewnym
czasie od wystąpienia. W mocniejszych przypadkach pomaga przerwa i rozmasowanie
bolącego miejsca oraz ogólna zmiana pozycji. Tym razem jednak dyskomfort nie
ustępował zmieniając się w alarmujący ból. Przerwy, wysiadanie z kajaka i próby
rozmasowania nie dawały wiele. Prędkość płynięcia spadła niemal dwukrotnie.
Wytrzymywałem w kajaku jakieś 20-30 minut i już musiałem wyłazić i wyczyniać
wszelkie wygibasy by jakoś rozruszać plecy. Nie wiele to dawało. Nie wiem czy
potęgowane było to przez nagłe obniżenie temperatury powietrza i ogólne
wychłodzenie organizmu, czy tydzień wiosłowania dzień w dzień, okazało się dla
mnie zbyt wiele, w każdym razie nie mogłem sobie z tym poradzić i nie
wiedziałem co robić. Na taką sytuację miałem przewidziany dzień zapasu, na
przerwę. I mniej więcej planowałem ją zrobić właśnie po tygodniu, jeśli
okazałaby się potrzebna. Rozwiązania rysowały się dwa: 1. Dopływam nad jezioro
Rudno, w znane mi miejsce biwakowe na cyplu i, bądź kończę etap dzienny
wcześniej i odpoczywam pół dnia, bądź zostaje tam na kolejny dzień; 2.
korzystając z obecności moich rodziców, spędzających majówkę nieopodal mojego
szlaku, „wpraszam się” do nich i regeneruję siły bez półśrodków. Siedząc na
jakiejś zapomnianej kładce wędkarskiej, in
the middle of nowhere, podejmowałem tę istotną decyzję. Dźwięk moich szczękających
zębów i wizja ciepłego prysznica przeważyły szalę. Wyciągnąłem telefon i
zadzwoniłem po wsparcie ;)
Ujście Kanału Południowego Obry w Rudnie |
Umówiłem się na 13 pod mostem na drodze ze Sławocina
do Świętna (bądź odwrotnie), niecałe 5,5 km w górę Kanału Płd. Byłem tam z 1,5
godz opóźnieniem. Raz, że ból pleców spowalniał; dwa, że nie mogłem znaleźć
wypływu Kanału do Jez. Rudno, a wiało tam po zbóju; trzy, że po drodze miałem
dwie masakryczne przenoski, ale to takie, naprawdę, koszmarne. Na szczęście
przy drugiej spotkałem już odsiecz, która wyczekując mnie od ponad godziny
patrolowała brzegi kanału. Dopłynąłem do ustalonego miejsca podjęcia i jakoś mi
tak ulżyło.
Pierwsze kilometry na kanale |
A czym pływacie na rzece lub jeziorze? Czy taka opcja, jak kamizelka ratunkowa jest u Was zawsze obowiązkowa? Niestety bardzo często widzę osoby, które pływają bez kamizelek, co oczywiście nie powinno się wydarzyć. Otwarte wody mogą być dla nas niebezpieczne nawet wtedy, kiedy nic takiego się nie zapowiada.
OdpowiedzUsuń